Opublikowano

Przez ile dróg musi przejść każdy z nas?

Kiedy wyruszasz na wędrówkę ultradługodystansową w USA – przez pięć miesięcy żyjesz jak w pocztówce. Przejdziesz trzy, a może i pięć tysięcy kilometrów i przemierzysz najpiękniejsze góry na kontynencie. Zobaczysz krajobrazy tak zachwycające i w takiej w ilości, że trudno Ci je będzie zapamiętać i przyswoić. Albo – nie zobaczysz nic

Tekst: Kamila Kielar

Na szlaku doświadcza się wielu wrażeń i wynika to nie tylko z dystansu, ale i z tempa chodzenia, czyli 5 km/h. Pozwala ono na bardzo dokładną obserwację tego, co dzieje się wokół. Nic Ci nie umknie, bo po prostu poruszać się będziesz zbyt wolno, żeby odwracać wzrok.

W którymś jednak momencie dostrzeżesz, że ta pocztówka zaczyna umierać na Twoich oczach. I zdasz sobie sprawę, że za kilka lat świat wędrówek długodystansowych może przestać istnieć w formie, w jakiej wielu wędrowców – w tym ja – doświadczyło ich i je pokochało. Po dwukrotnym przejściu całych Stanów Zjednoczonych dwoma równoległymi pasmami górskimi prowadzącymi z południa na północ, czyli w sumie ponad 10 tysięcy kilometrów, również zdaję sobie sprawę, że wędrówka taka powoli przestaje być możliwa i znalazła się w ogniu gwałtownych zmian.

Kryzys klimatyczny odczuwa się w każdych górach na świecie. Jeśli jednak spojrzymy na USA, to najbardziej jest to widoczne na Zachodnim Wybrzeżu, na które ogromny wpływ mają ocieplające się potężne ilości wody Oceanu Spokojnego. Dlatego dziś opowiem Ci o kultowym szlaku Pacific Crest Trail, przebiegającym przez trzy najbardziej zachodnie Stany kontynentalnego USA: Kalifornię, Oregon oraz Waszyngton.

Wędrówki długodystansowe to zawsze był sposób na to, żeby odciąć się od zgiełku, społeczeństwa, wsiąknąć prawdziwie w naturę i zrozumieć to, co zachwycało pierwszych amerykańskich przyrodników. Ale w coraz większym stopniu szlak przeobraża się w demonstrację degradacji ekologicznej, wywołanej ocieplającym się klimatem i trudno na nim skupić się wyłącznie na przyrodzie czy pięknych widokach.

W środowisku wędrowców ponownie głośno się zrobiło o warunkach w kalifornijskich górach Sierra Nevada rok temu, bo po raz kolejny dały o sobie znać anomalie pogodowe. Poprzedni śnieżny rekord padł w roku 2017 (wtedy przechodziłam ten szlak), a w 2023 roku właśnie stracił swój rekord w kategorii największej pokrywy śnieżnej. W ostatnim sezonie w górach Sierra Nevada zanotowano prawie czterokrotnie większą ilość śniegu, niż obserwuje się w regularnym roku.

Śnieżne rekordy, które pojawiają się co kilka lat, są poprzedzielane latami suszy i poważnych niedoborów wody. Kalifornijskie góry popadają z jednej skrajności w drugą, a jednocześnie ogólna ilość wody w przyrodzie zachodniego wybrzeża USA maleje.

Show degeneracji środowiska składa się z wielu elementów. Te najbardziej widoczne lub odczuwalne to coraz wyższe temperatury, mniejsze opady śniegu i deszczu (czy w ogóle brak śniegu), wysuszone źródła, pożary i dym w powietrzu czy ogołocony lasy. Każdy z tych elementów zaczyna definiować wędrówkę każdego wędrowca. Już ich obecna generacja musi się dostosować, bo jest to opowieść o teraźniejszości, nie tylko o przyszłości.

Szlak ognia

Najbardziej popularnym sposobem na przejście wspomnianych szlaków ultradługodystansowych jest thruhike, czyli przemarsz o długości kilku tysięcy kilometrów w jednym sezonie, od Meksyku do Kanady, na raz. I to właśnie staje się powoli niemożliwe. Oczywiście, że zawsze wybranie się na wiele miesięcy w góry to była podróż wymagająca poświęceń, energii, czasu oraz dobrej psychiki. Ale i tak pomimo wszystkich tych wyzwań robiło się ją na spokojnej głowie i dla przyjemności. Teraz, wraz z wydłużającym się sezonem pożarowym, coraz bardziej prawdopodobne jest, że długodystansowa wędrówka szlakiem zostanie zakłócona przez ogień i dym. Pożar nie tylko może zakończyć samą podróż, ale przede wszystkim zmieni doświadczenie na szlaku. Zaczyna być niebezpiecznie, a już na pewno przestaje być beztrosko.

Sama pamiętam chodzenie przez spalone tereny i dostosowywanie do nich elementów wędrówki. Na pozostałościach po ogniu, nawet takich kilkuletnich, nie można rozbijać namiotu, bo drzewa i gleba są niestabilne. Czasami trzeba schodzić z trasy, omijać ogromne części spalonego szlaku lub szukać dla nich alternatyw. Innym razem trzeba długo wędrować przez ogołocone, wyschnięte i spalone terytoria. Niektórzy całkowicie rezygnują z całych spalonych fragmentów szlaku i na nie już nie wracają. Wędrówka przez krainę ognia to w tej chwili standard wędrówki na zachodnim wybrzeżu.

Opublikowano

Rano po deszczu zostaje perlista mgła

Sklep jest jeszcze zamknięty, kiedy schodzę. Siadam w barze, nad café con leche. Patrzę na okratowane drzwi z kłódką i z reklamą piwa. Sklepowa ma nadjechać na rowerze. Wokół ruch, barman z wąsami Salvadore Dalí nalewa panom po kieliszku z baniaka. Płyn wygląda jak domowe wino, z osadem, niezbyt przezroczyste.

Wychodzę w upale, w słońcu. Wysokie Pireneje nakrywa deszczowa chmura, góry są zamglone, niebieskie. Wokół lasy i kamienne wsie. Sklejone w średniowieczu domki, otwarte wnętrza szop, z drewnianymi grabiami, narzędziami sprzed lat. Stuletni kurz. Na rynku boisko do koszykówki. Szczeka pies, drogą płynie strumień rudego błota. Kościół otwarty, więc siadam i cieszę się chłodem. 

Wschód słońca ozłoci rano stoki El Turbón, kwiaty ugną się pod kroplami rosy. Pijąc wodę z rzeki, przez filtr, pomyślę, że tu zachowała się równowaga. Ludzie nie zmienili wszystkiego. Jedyny znak, że tu też są, to szosa, bezlitośnie tnąca stromy las. Pusta, asfaltowa, prosta jak nic, co stworzyła natura, pod nią i nad nią zerodowane blizny na zboczach. Zwalone drzewa. Ale to po drugiej stronie wąwozu. Daleko. Moja ścieżka jest w zasadzie niewidoczna. Świat nieprawdopodobnie sielski. Do najbliższej wsi aż dwie godziny. Jej ulice są zasypane bobkami, musiało tędy przed chwilą przejść stado owiec. Każdy skrawek pomiędzy domami wykorzystany, cebule, sałaty, pomidory. Chcę nabrać wody, ale staruszek podłączył do źródła wąż i podlewa rozsadę kapusty. Nie widzi mnie, stoi tyłem, więc nie przeszkadzam. Tu sporo wsi, w każdej źródło. San Martín de Veri wygląda z daleka jak pocztówka, kamienne domy na tle skalnych urwisk, zagapiam się i mijam skręt, za Gabás gubię się w podmokłej dolince, smażę w żarze południa, moczę stopy w rudych bagienkach, wchodzę w las. Do Seira biegnie szutrowa droga, wywieszona ponad skalistym kanionem. Na dnie, tysiąc metrów niżej, szosa. Znam ją, z asfaltu widać tylko wąskie ściany, widać cień, czyli nic ciekawego. Kierowcy muszą być już znudzeni drogą, bo kiedy tam zejdę, nikt nie stanie i mnie nie przepuści. Zawrócę i przeczekam w barze ten tłok – początek wakacji. Rozbiję namiot nocą, na ścieżce i zwinę z godzinę przed świtem. Kolejnej nocy postawię go przy pasterskim szałasie, jakich tu pełno. Nad drzwiami zamkniętymi na kłódkę wymacam wnękę na osełkę do sierpa czy kosy. Chłodna, gładka, pewnie leży tu od kilkudziesięciu lat. Włożę ją ostrożnie z powrotem. Wschód pomaluje Cotiellę na czerwono. Przez moment poczuję się winna, bo miejsce, gdzie leżałam w wysokich trawach, jest wygniecione, ale przypomni mi się korek na szosie i osiedla wakacyjnych domów używanych zwykle przez dwa tygodnie w roku, a pobudowanych na hektarach takich łąk. 

Dolmen w Tella podziwia wycieczka staruszków, wejście na szlak blokuje świeża kupa, dalej też kilka papierzaków. Potem spokój, światło coraz bardziej poziome, nad dolinami wisi perlista mgła. Dziurawy asfalt przechodzi w szuter. Źródło w Revilla jest suche. Wieś na mapach oznaczona jako opuszczona, ale w jednym z okien miga mi postać mężczyzny. Stary, przygarbiony. Pukam, długo nie podchodzi do drzwi. Napełnia moją butelkę niechętnie, nie pozwala rozbić namiotu we wsi, więc śpię w dziwnej niedokończonej budowli, szkielecie z dachem, ale bez ścian. Niszczeje, odkąd pamiętam, używają jej tylko owce, stąd tyle bobków. Dziwnie nie mieć wokół siebie żadnej osłony, choć dobrze patrzeć, jak nad Peña Montañesa gaśnie i znów rozpala się ognisty róż. Letnie noce są takie krótkie.

Na podejściu pod Collado Vicenda ukrop. Żar, wlokę się pośród kwitnących kolcolistów i irysów. W potoku tylko resztka wody, łapię tę odrobinę do kubka, kropla po kropli. Polewam się, potem już ubrana zbieram jeszcze raz, żeby wlać do butelki i tracę, wywracając się w błocie. Nie wracam już, nie nabieram, nie czyszczę spodni, na przełęczy widzę konie i krowy, pamiętam, że miały co pić. Zza grani wynurza się Monte Perdido. Przy korycie tłok. Zwierzęta stoją gęsto i nie odsuwają się, kiedy podchodzę bliżej. Inne przyglądają się temu niecierpliwie, to prawdopodobnie kolejka. – Pozwól chociaż zajrzeć – mówię do gniadego konia, patrzy smutno, podnosi łeb, na dnie tylko kupka zielonych glonów. Wodzę wzrokiem tak jak on po polanie, cielęta, źrebięta… Odchodząc, uspokajam się, że ktoś im przywiezie, doleje, albo że może zejdą niżej tak jak ja, ale gdzie? Aż do dna kanionu znajduję tylko plamy mokrej ziemi, da się złapać, ale naprawdę odrobinę, spragniona piję z rzeki, chyba z litr. Aż do nocy idę kanionem Añisclo. W zielonym półmroku, w gąszczu, wilgoci, wśród ptasich treli. Nocuję na ścieżce tuż za granicą parku narodowego. Góry są tu łagodne, porośnięte kolczastymi krzakami. Otwarta, granatowa przestrzeń, księżyc w pełni. Latają nietoperze. Słyszę sowy. Nocą chrumkają koło namiotu dziki. – Cisza! – krzyczę wreszcie – Chcę spać! – Milkną i kilkukrotnie potem budzi mnie ich chrapanie. Niebo już różowieje, kiedy z gąszczu wynurza się mężczyzna z pasterskim kijem. Staje zdziwiony. – Spałaś tu? Tu przecież jest mnóstwo dzików! 

Schodzę do Nerin i z każdym krokiem jest mi bardziej żal wysokości. Mogłam przecież iść aż do Torli górami. Upał narasta, nabieram w miasteczku wody. – Da się stąd wrócić na grań? – pytam przechodzącego człowieka. – Tak, podejdź pod tamte maszty, trafisz na szlak, to będzie na kawałkach droga – dopowiada, ale już mi jest wszystko jedno. Chcę do góry. Tam będzie chłodniej.

Szlak jest znakowany na żółto, porośnięty równie żółtymi kolcolistami w pełni rozkwitu. Czasem ścina zakręty drogi, czasem nią biegnie, co jakiś czas przejeżdża rowerzysta. Krajobraz dziwny, pustynny, z dalekim widokiem na południe. Duże podejście. Zza grani znów wynurza się Monte Perdido, drogą jedzie samochód schroniska Góriz, a potem w kłębie kurzu autobus! Widokowa wycieczka… do wieczora minie mnie kilka taksówek 4/4 i grupa wioząca na rikszach niepełnosprawne dzieci. 

Kiedy tylko się da, schodzę z szutrówki i wyglądam poza skraj urwiska. Widać stamtąd kanion Ordesy i sznur wędrujących szlakiem ludzi. Tyle razy już widziałam ten wąwóz, ale nadal nie mam jej dość. Z grani wygląda jak z samolotu. Wieczorem dolinę Bujaruelo otula mgła, Sierra de Tendeñera jest błękitna jak rysunek akwarelą, parking Ordesa już pusty, został tylko jeden autobus. Schodzę leśną drogą, aż z jednego z jej najostrzejszych zakrętów wypatrzę w dole basen pełen wody. Nie uda mi się go potem znaleźć, ale przy Ermita de Santa Ana trafię na kanał. Rano obudzi mnie głośna rozmowa i dezaprobata na widok namiotu. Trudno. Nie dałam rady zejść aż do Torli. 

– Źle to wygląda – mężczyzna w informacji turystycznej przygląda się mojemu nosowi. – Zgubiłam kapelusz trzy dni temu – tłumaczę. – Tu wszyscy używamy takiej specjalnej maści, kolegę co służy w Guardia Civil nią wyleczyłem. Tylko nie da się jej zdobyć w aptekach – milknie. – Pójdę po kapelusz – mówię – mogę tu zostawić plecak? – Kiwa głową.

Kiedy wracam, przymierzywszy wcześniej wszystkie kapelusze w Torli, zderzam się w drzwiach z panią w moim wieku. – Mam krem! – cieszy się mężczyzna z informacji. Żona kupiła wczoraj dla nas nową porcję, ale jeszcze trochę zostało, wystarczy, zanim przyjdzie kolejna. Kobieta potakuje. Dziękuję i podejrzliwie patrzę na czarną maź. – Smarujesz rano i nie myjesz, najwyżej raz dziennie. Cieniutko, to jest na wazelinie. Zrób to od razu, na dole jest łazienka. – Nie chroni przed słońcem? – upewniam się. – Nie, tylko leczy oparzenia, przed słońcem chroni kapelusz, nigdy go nie zdejmuj!

Idę cieniem, wzdłuż rzeki. Czasem słyszę przejeżdżające samochody, najczęściej tylko szum drzew, huk bystrzy i ptaki. Woda jest lodowata, szmaragdowa, głęboka, że można pływać. Ale zimna i po kilku ruchach uciekam. W San Nicolás de Bujaruelo zrywa się wiatr. Porywa serwetki ze stolików, przenosi tumany piachu. Mi zabiera nóż, nie wiem czemu podany do pieczonych ziemniaków, przez pomyłkę do podwójnej porcji. Dolina Ara jest już w cieniu, falują łany irysów, przebiega mi drogę sarna. Na zakręcie tkwi nowa tabliczka – policjant z Guardia Civil zginął, poszukując zgubionego turysty, wiosną zeszłego roku. Przypomina mi się, jak kiedyś w marcu też się tu zgubiliśmy z José, ale przenocowaliśmy i znaleźliśmy drogę. Cabania de Ordiso jest już zajęta. Spodziewałam się, to GR11, znany szlak. Od zawsze unikałam lata. Przyjeżdżałam w Pireneje wiosną i zimą, kochałam jesień. Wtedy mogłam tu być sama. Wiem oczywiście, że to egoizm, że muszę jakoś zaakceptować ludzi. Tyle nas jest. Piękno, którego tu aż nadmiar, leczy dusze i nie mogę go zatrzymać dla siebie. Więc staję, zagaduję i zostaję, bo jedno z pomieszczeń jest wolne. Zaśmiecone – nie szkodzi, jest szczotka – mniejsze, ale dla mnie wystarczy. Noc jest jasna, posłanie twarde – to goły beton. Na okienku zostały buty jednej z dziewczyn i kiedy się kręcę, nie mogąc spać, widzę, jak je obwąchuje popielica. Puszysta, biała, rozświetlona z tyłu blaskiem księżyca, bajkowa.

Za granią wielkie zaporowe jezioro, szlak schodzi, ale ja zostaję. Tak jak dziewczyny, z którymi dzieliłam kabanię, idę wzdłuż rury, czy raczej po rurze, skracającej drogę do schroniska Bachimaña. To nie jest wygodne przejście – rura jest wąska, ściana eksponowana, po drodze kilka ciasnych tuneli – tylko na czworaka, ale ciekawi mnie, bo tu nie byłam. Docieram tuż przed kolacją. Siadam z dziewczynami. Kolacje w hiszpańskich schroniskach są specyficzne, sałatkę i wino dzieli się pomiędzy wszystkich przy stoliku. Korzystam na tym, bo nikt nie je zieleniny, a mi jej najbardziej brakuje, wszędzie tu jada się przede wszystkim mięso.

Nocuję w starej kabanii, co została po budowie tamy. W schronisku tłok, pokoje ciasne, trzeba spać w maskach, a tu tylko dwie osoby, młodzi mężczyźni. – Śpimy w pokoju na lewo – mówią, kiedy ich mijam przed budynkiem. – Możesz zająć środkowy lub skrajny. – Wybieram ten na prawo, w środkowym spaliśmy kiedyś z José zimą. Jeszcze przed wybudowaniem schroniska. Prawy zajmowała wtedy trójka Hiszpanów, mieli wypadek, schodząc z Collado del Infierno, jeden ześliznął się po szorstkim lodzie, podrapał twarz. Pamiętam, że już spaliśmy, kiedy w ich pokoju wybuchło. Palili ogień na stalowej okiennicy, ogień ze śmieci i żużlu. Nagrzana płyta wygięła się, popiół strzelił w podrapaną twarz. Kiedy José tam zajrzał, żeby pomóc, uderzył go silny zapach trawki. Teraz okiennice są przyspawane i wewnątrz panuje wieczny mrok. Drzwi osiadły, ledwo się dają ruszyć. Układam materac na płycie sklejki, jest wygięta i kiedy się przewracam z boku na bok, buja się lekko, jakbym leżała na łódce. 

Na Collado del Infierno łata śniegu. Idę, trzymając się kurczowo liny (o tyle łatwiej było mi tu kiedyś w górskich butach). – Ja musiałam na tyłku – powie później jedna z „moich” dziewczyn. – Spotkamy się ostatni raz w Respomuso. – Wypatrzyłam na mapie przejście graniami bez schodzenia do Sallent de Gállego – pokazuję, ale wolą zejść. 

„Pico Ariel” – czytam napis na drogowskazie nabazgrany ręcznie czerwoną farbą. Od razu stromo. Ścieżka ciasna, niechodzona. Burza wynurza się zza skał nagle. Pomiędzy mną i Sierra de Tendeñera (jeszcze w słońcu) przelatuje nerwowo firanka deszczu. Wpadam między buki, biegnę po śliskich skałach, szukam osłoniętego miejsca. Nic nie ma, więc siadam na zwiniętej karimacie, opieram się o plecak, nakrywam to wszystko peleryną. Stopy płasko, podeszwy są izolujące i grube. Raz, dwa, trzy… zaczynam liczyć, ale raz to już o wiele za długo. Buki gną się, deszcz siecze. Płaszcz jest szczelny, ale materiał cienki. Krople tłuką mnie po głowie, po szyi, pioruny huczą. Udaje mi się założyć czapkę i szalik, ale koszulka to za mało i jest mi zimno. 

„Zawołaj” – przypomina mi się Lourdes. Więc mówię w pustkę, w deszcz i czuję się zażenowana. Prośbą, sobą… Dlaczego miałby się mną zajmować, on – Anioł? Nie jestem nikim wyjątkowym, nawet gorzej, nikim dobrym. Mógłby może wybaczyć, One mają pewnie inne zasady, ale wybaczać komuś, kto sam nie wybaczył tylu win? Musi być jakaś logika, jakieś coś za coś… Burza kręci się dokładnie nade mną. Bukowe gałęzie tłuką się jak oszalałe. Jedna spada. Czuję, jak obrasta mnie gęsia skórka „wybaczę” – myślę, „co mi szkodzi, wybaczę wszystkim, którzy mnie kiedykolwiek skrzywdzili”. Przez chwilę czuję się kimś lepszym, wspaniałomyślnie pogodzonym ze światem. Przez myśl przesuwa mi się korowód wrogów. Powinni chyba być zadowoleni, a wloką za sobą tych, których skrzywdziłam ja. Worek bez dna, coś, czego nikt nie uciszy. Chętnie bym się złapała za głowę, ale się nie da. Nawet tego nie jestem w stanie zrobić. 

Spod pąka lilii wygląda błękitny żuk. Kropla spada z impetem na piach i podrywa drobinki kwarcu, pachnie ozonem i pachnie zgniłą ściółką… zawsze tylko ta „przyszłość” i „przeszłość”, a gdzie jest „teraz”? – przelatuje mi przez głowę myśl. Obca. Nie moja. Teraz.

Ponad lasem jest kwitnąca hala, trawy moczą mi spodnie do pół uda. Szlakowe znaki biegną w górę na wprost, ja skręcam. Kluczę, liczę na kopczyk. A nie ma nic. Ziemia rozmiękła, wpadam w kałuże, w bagienka, wyżej osypuje się łupkowy piarg. Stromizna jest dla mnie trudna w biegowych butach. Stopa kręci się wewnątrz, miękka podeszwa nie trzyma. Szukam zygzaków, przedzieram się przez rododendrony, przez jagody. Wracam, próbuję jeszcze raz, śledzę mapę. Na grzędzie znajduję samotny kopczyk. Tuż pod granią leży łata śniegu. Trawy są ostre i śliskie jak igielit. Mapa nieprecyzyjna, nie wiem, która przełęcz jest która, wdrapuję się na najbardziej oczywistą i to nie tu, urwisko, nie da się zejść. Zbocza po przeciwległej stronie doliny zalewa ognisty pomarańcz. Cienie błękitnieją. Utknęłam. Muszę tu przenocować. Rozbijam namiot pod płatem śniegu to jedyne miejsce w miarę płaskie, lepszy byłby chyba tylko śnieg (gdybym miała namiot z podłogą). Mam wrażenie, że ktoś już tu był, że był przed chwilą, zdeptał, spłaszczył spłachetek trawy, mały o wymiarze legowiska. Nie jest zupełnie poziomy, ale bardzo nie zjeżdżam. Jakoś mnie to podnosi na duchu. Ten ktoś, to kiedyś. Próbuję zasnąć, ale gryzie mnie, że się zgubiłam. Nie lubię takiej niepewności, takich rozterek. – To nie ta przełęcz, przechodnia jest ta po prawej. – Skąd wiesz? – mam ochotę spytać, ale zasypiam.

Z grani opada zacieniony żleb, słońce dopiero się wychyla zza gór, piarg wydaje mi się przerażająco stromy. Schodzę ostrożnie, krok po kroku. „To nie są buty na tak wysokie góry” – myślę, ale nie jest tak źle. Łupki zsypują się i klinują pod stopą. 200 metrów pionu zajmuje mi 50 minut. Z góry obserwuję koryta rzeczek, z nadzieją, bo nie mam już wody. Ale są suche. Dopiero pod przeciwległym zboczem znajduję źródło. Potok wypływa spod piargów od razu duży. Woda jest krystaliczna, lodowata, jestem wdzięczna, jej, Losowi, nie wiem komu. Może wszystkim? 

Chciałabym poleżeć, odpocząć, ale cienie pędzą, Ziemia wiruje zbyt szybko i wystawia mnie na pastwę Słońca. Upał dusi. Drapię się po trawiastej stromiźnie, schodzę po miękkiej glinie, po skałach trawkach i kwiatach po pas. Na horyzoncie wysokie pasiaste szczyty. Z daleka nie widzę, że pocięto je wyciągami, wyglądają bajkowo, wspaniale. Schodzę intuicyjnie, byle w dół. Ścieżynki rosną do grubszych ścieżek, potem do dróg. Szutrówka opada zakosami, wynurzają się stoki narciarskie Formigal. Nie chcę tam iść, chociaż biegnie tam GR11 nie schodzę i idę aż do granicy. Do Francji.

Za Col de Portalet wynurza się Pic du Midi d’Ossau, wspaniały jak zwykle. Promień światła głaszcze zbocza Anayet, mgła zasłania podnóże masywu Aspe, żałuję, że nie wiem, jak tam wejść. Schodzę nad rzekę. Aspe zaczerwienia się i blednie. Szosą co jakiś czas coś przejeżdża, ale kierowcy nie mogą mnie widzieć, zbocze jest tu tak urwiste, tak strome, że siedząc, widzę tylko dachy samochodów. Bawi mnie to, tak mało trzeba, żeby się ukryć.

W Candanchú cicho, pusto. Sklep jeszcze nieczynny. – Czekaj – radzi dozorca i pozwala mi podłączyć telefon. Wychodzę obładowana. Na Aspe prowadzi gruntowa droga, teren jest poraniony przez wyciągi, ponadgryzany przez nartostrady. Początkowo czuję się tym rozczarowana, ale irysy kwitną jak wszędzie, szlak jest znakowany i pusty. Nie wiedziałam, że biegnie tędy GR11, znałam tylko jego inny wariant. Upał narasta, do podejścia prawie tysiąc metrów, wlokę się. Zbocze jest rozgrzane i suche. Strumień znajduję dopiero wysoko, kiedy zacznie mnie już martwić brak wody. Koryto jest błotniste, przeryte buldożerami, stróżka płynie spod nartostrady, przez zasieki z plastikowej siatki, ale to nic, wdrapuję się wyżej i piję. Żar dusi. Na grani kończy się szeroka droga. Szlak staje się ledwo widoczny i niełatwy. Podchodzę i schodzę, w każdym kolejnym zagłębieniu znajduję wodę. Nie widzę śladów ludzi. To taka ogromna różnica, że trudno uwierzyć. Druga strona pasiastych gór ocalała!

Światło blednie, doliny na południu pokrywa już wieczorna mgła. Ścieżka przez cały czas jest trudna, głazowiska, piargi, płaty pośniegowego błota. Bujna roślinność. Trawers zbiega się z innym wariantem GR11, tym który biegnie z Canfranc. Miejsce, gdzie kiedyś zimą złamałam nogę, wydaje się stąd bardzo strome. Schodziliśmy w rakach, ja po sześciu tabletkach ibuprofenu, oparta o ramię José, z łydką usztywnioną skarpetami. Cały dzień. Latem pewnie zajmuje to pół godziny. 

Zaglądam do schroniska Lizarra, ale nie zostaję, pełno tam ludzi i inaczej niż kiedyś zimą czuję się anonimowa, nieważna. Do nocy zostało jeszcze z pół godziny. Wdrapuję się do schronu. Pod koniec zupełnie opadam z sił, siadam, myślę, żeby już rozbić namiot, zrzucam plecak… a zostało tylko kilkaset metrów. Dowlekam się. Zapada zmrok. Kabania wygada jak ziemna piwniczka. Pachnie pleśnią, więc śpię w przedsionku przy otwartych drzwiach. Niepotrzebnie się pchałam tak wysoko.

Dolina los Sarrios jest skalista, dzika, nie żałuję, że nadłożyłam drogi, żeby tu wejść. Przy Ibón de Estanés więcej ludzi i jeszcze więcej w dolinie Aguas Tuertas. Fotografują pasące się konie, piknikują. Tuż za przełączką stoją ich samochody, nie wiedziałam, że latem można tu wjechać. Uciekam, schodzę nad rzekę, przechodzę bród, okazja, żeby się wykąpać. Po południu zrywa się wiatr, na drodze wznoszą się tumany kurzu. Samochody wolno toczą się w dół. Widzę to z daleka, z dystansu. Lawiruję w krzakach i trafiam na schronisko La Mina. Nieczynne, odkąd pamiętam – z ciekawości podchodzę do drzwi. Zamknięte tylko na kokardkę! Dopiero wieczór, mogłabym przejść jeszcze kilka kilometrów, ale od dawna już nie spałam w łóżku, a tu jest ich chyba ze 20. Pokryte nowymi materacami, jeszcze w foliowych opakowaniach, chciałabym powiedzieć, że nietknięte, ale korzystają z nich myszy. Dwa wyglądają na używane przez ludzi, folia zdjęta, obok ustawione krzesełka. Zostaję, zamykam za sobą drzwi. Widać je z drogi, a nie chcę, żeby ktoś mnie tu zastał. Okna są zasłonięte okiennicami, wewnątrz utrzymał się lekki chłód. Przez szczelinę widzę, jak do budynku przy drodze, gdzie nocowaliśmy kiedyś zimą z José, podchodzi czwórka z plecakami. Nie wracają, więc pewnie i tam da się spać. Kiedyś wchodziło się przez dziurę w ścianie, kusi mnie, żeby sprawdzić, co się zmieniło, ale nie chcę się ujawniać. Gotuję herbatę, siadam, wypijam pierwszy łyk gorący, gorzki, od tak dawna nie miałam na to czasu… Budynek jęczy, wiatr buja okiennicami, porusza skrzydłem drzwi, o ściany obija się rozłożysta róża i zwisłe gałęzie jesionu. I nagle łup! Kulę się wystraszona. Ktoś wali w drzwi, te na końcu budynku, potem w tylne, zamknięte na kłódkę, szarpie okiennicą, jest coraz bliżej.

– Dzień dobry – wychylam się za próg. Mężczyzna wysoki, nieprzyjemny, z szeroko otwartymi oczami. – Po angielsku – przerywam potok gniewnych hiszpańskich słów. – Co tu jest? – rozgląda się po budynku nerwowo. – Stare schronisko. Jest zamknięte. – Muszę zobaczyć! – pcha się na mnie, więc robię miejsce w drzwiach. – Wbiega, zagląda w każdy kąt. – Chce pan tu przenocować? – Może. – Ilu was jest? – Dwoje. – Przesunę się w takim razie do dalszej części – proponuję, bo wiem, że dalej są drugie drzwi, można je otworzyć od środka, mogłabym uciec. – Muszę się zastanowić – omiata wzrokiem mysie kupy, stalowe stoły pod ścianą, spiętrzone jeden na drugim, stertę nowych metalowych krzeseł, wraca do łazienki, skąd usunięto wszystkie sprzęty, maca kran, ale nie ma wody, wiem, już to sprawdziłam, maca lampę, ale prądu też nie ma. Znów szarpie okiennicą, teraz od środka. – A tam co jest? – To samo – mówię – i są tam już cztery osoby. – Kiedy wybiegnie, bez pożegnania, nadal z tym rozbieganym wzrokiem, zabarykaduję się przy drugich drzwiach. Stoły, krzesła, da się je oczywiście odsunąć, ale narobiłyby hałasu, obudzę się. Nocą wiatr łomoce okiennicami, budynek jęczy i trzeszczy, na dachu tupoce coś… może ptak. Facet nie wraca. Od końca wysokich Pirenejów dzieli mnie już tylko jeden dzień. Chcę, żeby był piękny. Żeby był długi, samotny. I taki jest. Do popołudnia nie spotykam nikogo.

Kemping w Zuriza jest pełen. Na kawę czekam chyba z pół godziny, stoliki zajęte, ustępuję miejsca dziewczynie w ciąży, siadam na płocie. Obok buja się ciemnowłosy chłopak, wygląda znajomo, ale nie jestem pewna… to Javier? Po piątej się trochę ochładza, więc ruszam. GR11 wznosi się na niewysoką przełęcz, biegnie wzdłuż drogi, skrajem lasu przy rzeczce. Mam ochotę się wykąpać, ale idę dalej, mijam wspaniałe biwakowe miejsca, nie wiem czemu, mijam dwóch mężczyzn z plecakami rozpromienionych na widok równej trawki. Szlak opada, wbija się w stromy gąszcz. „Tu nie będzie już miejsca na biwak” – uświadamiam sobie zbyt późno, szczyty zalewa ognisty róż, ale i tak zbaczam nad wodospad. Śliczny turkusowy, otoczony nowymi podestami. Para tuli się do siebie w kącie, więc zbiegam dalej. Mrok gęstnieje, przy kapliczce, na którą też liczyłam, stoi ławka, próbuję, ale jest za wąska, za krótka dla mnie. Schodzę dalej. Ścieżką w przeciwną stronę paraduje pielgrzymka cieni. Dziewczyny, chłopcy, każdy z głową pochyloną w skupieniu. Z bliska widzę, że nad tacką. Błyska srebrna folia. Dzwonią flaszki. Nie pada ani jedno słowo. Możliwe, że gdzieś jest schronisko czy kemping, przychodzi mi to do głowy za późno, nie wiem, na co liczę, wchodząc do miasteczka. Isaba jest luźna, widna, nie przypomina wsi, które mijałam przez cały miesiąc, stłoczonych, ściśniętych, ponarastanych same na sobie jak kolonie grzybów. „Wyszłam z wysokich gór” – dociera do mnie. Czuję się zdezorientowana, rozglądam się. Tracę czas. Na placu bawi się kolorowy tłum, restauracje są pełne, w hotelu nie ma wolnych miejsc. Jest po dziesiątej, jeszcze widzę coś w gęstym mroku, na tyle, żeby przejść przez rzekę, wejść w las. Tam też nie ma nic płaskiego. Szlak jest znakowany, szeroki, więc idę, aż drogę przetnie mi stalowa bramka. Na niej karteczka: „Zabrania się biwakowania”. Dalej ogród i monastyr, w źródle kapie odrobina wody. Drzewa szumią, czasem spada gdzieś suchy liść. Trawa jest rzadka, goła ziemia pachnie starym ogrodem.

– Nie wolno! – naburczy na mnie rano człowiek w białej koszuli. Jest przed siódmą, namiot już oczywiście zwinięty, ale ja w czapce, z kubkiem herbaty. Niedziela, może zaraz będzie tu msza. Chcę nabrać wody, ale już za późno, kran zakręcony, mężczyzna podlewa pelargonie. Uciekam, nawet mi trochę wstyd, ale co miałam zrobić? Co, gdybym była prawdziwym pielgrzymem?… Czy też by mnie wyrzucono z kościoła?

fragment książki „Lato w Hiszpanii” Katarzyna Nizinkiewicz, wyd. Oficyna Wydawnicza Kontynenty 2024