Opublikowano

Vanlife, czyli jak odzyskać wolność

Covid, który pozamykał ludzi w domach, nas – paradoksalnie – otworzył na świat, na drugiego człowieka. Natalia, ja i nasze małe dzieciaki Malika i Mandela, przez 10 miesięcy podróżowaliśmy campervanem. To był czas wielkiej wolności. Wolności od informacji, krzyku, szumu medialnego, strachu przed zarazą

Tekst i zdjęcia: Marek Wielgus, gowild.pl

Być jak Mandela, czyli | INSPIRACJA

Na początku był film: „Mandela: Long walk to freedom”. RPA, lata 50. poprzedniego wieku. Czas głębokiego apartheidu, ale i walki o wolność Czarnych. Jeden z jej liderów, Nelson Mandela, trafia na 27 lat do więzienia. Jedna trzecia życia za kratkami… Większość ludzi takie doświadczenie zmieniłoby we wraki – myślałem, oglądając film. Jak to się stało, że ten człowiek wyszedł na wolność pozytywnie odmieniony? Ludzki, współczujący? Że potrafił upominać się już nie tylko o prawa Czarnych, ale także Białych? Czarni zniewoleni przez Białych, Biali zniewoleni przez system, przed którym nie umieli już uciec. Do wolności wiodła go długa droga. Ale – jak się okazało – do przejścia.

Los Mandeli mnie inspirował. Gdy w 2018 roku przyszedł na świat nasz syn – dokładnie 100 lat po narodzinach afrykańskiego bohatera – daliśmy mu na imię Mateusz Mandela. Pierwsze imię to decyzja Natalii, kochanej żony: żeby w „tolerancyjnej” Polsce nie miał przerąbane na starcie – argumentowała. Imię drugie to był wybór mój. Kocham Afrykę, spędziłem tam dwa lata, pracując i podróżując. I podziwiam Nelsona Mandelę.

Jego życie i dokonania inspirują mnie do tego, by pielęgnować w sobie poczucie wolności, by dbać o nią dla siebie i najbliższych. To z tego powodu wyruszyliśmy z żoną i dwójką małych dzieciaków w trwającą 10 miesięcy podróż campervanem. Na sześć miesięcy zatrzymała nas Sardynia.

Być ze sobą, czyli | SARDYNIA

Rajskie plaże, skaliste zatoczki, kilometry skał, góry. Sardynia to wymarzone miejsce dla wszystkich kochających outdoor. My od zawsze byliśmy aktywnymi ludźmi, blisko związanymi z przyrodą. Trekking, wspinaczka, żeglarstwo, pływanie, rowery, podróże. Tę aktywność, jak i umiłowanie natury, wyssaliśmy z mlekiem, a potem spędzając z rodzicami miesiące pod namiotami, na żaglach, w górach, w leśniczówkach i lasach. Klimat tej bujnej wyspy malował więc uśmiech na naszych twarzach. Przez pół roku pobytu raptem siedem dni przesiedzieliśmy w vanie, czytając, grając i bawiąc się – bo padało. Słońce tu to wielkie codzienne błogosławieństwo (drugi to cannonau, pierwsze czerwone wino, po piciu którego nie bolała nas głowa). Na wschodnim wybrzeżu dzień rozpoczynaliśmy na brzegu, stojąc kilka metrów od morza i patrząc na budzące się słońce. Wieczorem mówiliśmy mu dobranoc, ciesząc się kolorami zachodu. Tu czuliśmy się bardzo mocno częścią tej planety, mając dookoła tylko majestatyczne szczyty, przyrodę, zwierzęta, siebie… i brak zasięgu. A dzikie zachodnie wybrzeże? Morze, klify, skały, za plecami góry, a wokół siebie ni żywej duszy, bo najbliższe miejscowości daleko za nami; człowiek nie zdążył tu nic jeszcze zepsuć komercyjnym wyścigiem… W tym cudownym krajobrazie dogoniło nas jednak to, przed czym uciekaliśmy. Na plażach zanurzaliśmy ręce w „złocisty piasek”, a on okazywał się mikroplastikiem, plastikowym pelletem. Stawialiśmy stopy na plażach tak, by zostawić ślad na piasku, a ślad się nie odciskał. Strumyki – skażone, bo wypływają z dawnych kopalń, całe połacie ziemi i morza – zanieczyszczone, bo to poligony wojskowe.

Z danych, które wypluł mi google, w 2019 r. Sardynię odwiedziło 3,44 miliona turystów. Promil tej rzeszy dotarł tu, gdzie my, na dzikie plaże zachodniego wybrzeża. A kto zadawałby sobie trud – jak my – studiowania opracowań naukowych, raportów, wiadomości? Kto, mając choćby niewielką znajomość oceanografii i meteorologii, potrafiłby połączyć niewygodne fakty? A fakty były zatrważające: ta na pierwszy rzut oka rajska wyspa, złote plaże, szmaragdowa woda została zamieniona w wielki śmietnik… przez nas wszystkich. Ale jak?!

Fragment opowieści podróżnej z Kontynentów nr 36