Opublikowano

Co się nie udało Kolumbowi…

Twarz Hinduski uśmiecha się z plakatu. Dziewczyna stoi w cieniu palm, daleko mrocznieje zarys antycznej świątyni. Dołem biegnie napis: VISIT INDIA! Hinduska jest piękna, pięknym ludziom niczego się nie odmawia.

[fragment książki „Gorzki smak wody” Ryszarda Kapuścińskiego]

– Dobrze, zwiedzimy Indie – mówi pięćdziesięciu przygodnych ludzi, wykupuje bilet za słone pieniądze i daje się bez protestu połknąć powietrznemu olbrzymowi; czteromotorowy olbrzym stoi na lotnisku w Rzymie i zawiezie ich do Bombaju.


Sadowiąc się w fotelach, pasażerowie wyrażają zadowolenie, że udało im się żyć w połowie dwudziestego wieku, co stwarza gwarancję, że jutro o tej porze będą już w Indiach: 8000 kilometrów w 20 godzin!


Tylko polski pasażer nie podziela tych radości. Gdyby to było sto lat temu – myśli – taka podróż trwałaby rok. Każdy dzień byłby przygodą, można by napisać cały tom. O takiej przejażdżce nie da się sklecić nawet trzech zdań. W dobie błyskawicznej komunikacji umiera śmiercią naturalną literatura wielkiej wędrówki, książki podróżnicze sprzed pół wieku zalatują myszką jak rymy starego Homera. Jakież emocje może przeżyć człowiek, skoro lot z Pekinu do Paryża trwa tylko 19 godzin, włączając wszystkie postoje i zwiedzanie Wiednia?


Polski pasażer jedzie w środkowym rzędzie, mając lewego sąsiada z lewej strony i prawego z prawej. Lewy sąsiad jest starym Hindusem, prawy – starym Anglikiem. LEWY wraca do domu, PRAWY wyjechał z domu, żeby ratować swój business w Indiach. – Tubylcy – mówi rozgoryczony – zaczynają ograniczać prawa naszych spółek. Ci ludzie – dodaje, poprawiając się w fotelu – nie rozumieją, że kręcą pętlę na własną szyję. Czy pan wie, jak będzie wyglądać gospodarka Indii bez Anglików?


Nie, nie wiem, jak będzie wyglądać gospodarka bez Anglików, ale sąsiad z lewa opowiada mi, jak wyglądała gospodarka z Anglikami: – Powszechna nędza. Średniowiecze trwa do dziś.


Obaj mówią cicho, obaj są przygłusi, obaj się nie słyszą. Pod nami jezioro świateł. Lądujemy w Kairze. Wypijamy szklankę „grape fruitu”, stwierdzamy, że Egipcjanie są czarni i chodzą w sutannach, tyle że białych, notujemy w pamięci, że jednak się postawiło nogę na afrykańskim kontynencie i wsiadamy do samolotu. Huk motorów, wycie motorów, szum motorów – odjazd.


Samolot oblepia gęsta ciemność, nie widać nic pod nami, nic nad nami, przestrzeń kurczy się do rozmiaru kabiny. Jedyne, co można dostrzec, to ciężki zarys skrzydła i małe światełko. Zielona gwiazda zapala się i gaśnie co sekundę.

Śpimy.


O świcie okazuje się, że piloci zgubili drogę. Lecimy nad jakąś inną planetą. (Może to Księżyc?). Potwierdzamy przewidywania uczonych: rzeczywiście nie ma tam życia. Martwa spękana skorupa, rumowisko zwietrzałych skał, pustynia bez śladu zieleni. Planeta ma kolor brązowy, miejscami szary, w sumie ponury. Zieje pustką, grozi śmiercią, jest bezlitośnie jałowa, dzika, odpychająca. „Oto znaleźliśmy się tam – układamy pierwsze słowa komunikatu dla Ziemi – gdzie nie stanęła dotąd stopa żadnego człowieka. Jest to bryła popiołu zebranego z palenisk Słońca. Niestety, nie mamy urządzeń badawczych, aby dokonać…”. Nagle sąsiad z prawej ożywia się. Przykleja nos do szyby i mruczy: „Pipeline”. Rzeczywiście: po tym nieziemskim wydmuchu biegną, jak okiem sięgnąć, proste kreski. Kreski stają się zaraz grubymi liniami, potem już wyraźnie widać, co to jest. To nie jest Księżyc! Jesteśmy nad Pustynią Arabską pociętą systemem przewodów naftowych. Sąsiad z prawej zamyśla się. Wzdycha.

Czy również ma wzdychać LEWY i ja? Oczywiście nie. Nasze pieniądze są w kieszeni, ani jeden grosz nie płynie nam przewodem naftowym i ani jeden Arab nie stara się nam nic zabrać. Wobec tego – spokojni – rozmawiamy.
– O Indiach Europa czerpie wiedzę z Kiplinga – zaczyna LEWY. – Czytał pan Kiplinga? No właśnie. A Rygwedę? Nie? No widzi pan! Tak, tak, wy sobie wyobrażacie, że to jest jakaś wielka egzotyka usiana setką przygód. Palmy, słońce, kobiety… Mój panie, w 1943 roku byłem w Bengalu. Ludzie umierali z głodu na moich oczach. Też egzotyczne, prawda?
– Indie to ogrom. Bardzo zresztą dziwaczny. Pierwotność i nowoczesność, hinduizm i muzułmaństwo, wolność i niewolę, nędzę i przepych, zabobon i wiedzę, sochę i traktor, najwyższe góry i największe depresje, dżungle i pustynie, susze i monsuny, kunszt i tandetę, okrucieństwo i pokorę, ruch i martwotę, język urdu[5] i język gudźarati, Europę i Azję – proszę wziąć tysiąc takich rzeczy, wrzucić to do jednego kotła, mieszać przez cztery tysiące lat, jak to robiła Historia, a potem to wszystko wyjąć i rozłożyć na ogromnym obszarze ziemi. Co pan otrzyma? Właśnie – Indie.
Patrzy z triumfem na mnie: siedzę zmiażdżony tą wizją, czując, jak cała wiedza nagromadzona przed wyjazdem leci mi na łeb na szyję do zera.


Kończy się Półwysep, zaczyna się morze.

Ten widok przypomina o proszku. Proszek ma hamować apetyty rekinów i znajduje się w każdej kamizelce ratowniczej. Jeśli samolot kropnie się do wody, trzeba rozsypać proszek. Podobno wtedy rekiny nie połkną. „Czy można to sprawdzić?” – pyta ktoś z głupia frant. „Nie, lepiej nie” – śmieje się pilot.


Tymczasem PRAWY zapada w drzemkę: nie ma już nafty. Jedni czytają, drudzy rozmawiają, a potem wszyscy śpią.
Ze snu wyrywa nas okrzyk: Ziemia! Coś nam to przypomina. Przecież się człowiek o tym uczył! „Załoga Kolumba – pisały podręczniki szkolne – szukając drogi do Indii, po morderczej podróży dostrzegła na horyzoncie pasmo lądu. Jeden z marynarzy krzyknął: ziemia! Jednakże Kolumb nie dotarł do Indii: była to Ameryka”.


Ale nasz Super–Constelation ma świetne urządzenia nawigacyjne i na pewno to, co jest jeszcze wąskim pasmem, zamgloną smugą, śladem na horyzoncie, nie ma nic wspólnego z Ameryką: to Indie.


Na ten widok LEWY sąsiad porusza się radośnie, PRAWY raczej niechętnie, a samolot schodzi do lądowania.
Na lotnisku w Bombaju polski pasażer w ciągu sekundy oblewa się potem i czuje, że nie ma czym oddychać. Nagle słyszy pytanie:
– Are you very tired, sir?


Obraca się i w tym momencie oddech zatkało mu do reszty. Skąd on zna tę twarz? Ach oczywiście: to hinduska dziewczyna z plakatu. Stoi żywa, uśmiecha się i sprawdza paszporty. Plakat nie kłamał: jest piękna.
 
24 stycznia 1957 roku

Fragment książki „Gorzki smak wody” Ryszarda Kapuścińskiego, Oficyna Wydawnicza Kontynenty 2024

Opublikowano

Rano po deszczu zostaje perlista mgła

Sklep jest jeszcze zamknięty, kiedy schodzę. Siadam w barze, nad café con leche. Patrzę na okratowane drzwi z kłódką i z reklamą piwa. Sklepowa ma nadjechać na rowerze. Wokół ruch, barman z wąsami Salvadore Dalí nalewa panom po kieliszku z baniaka. Płyn wygląda jak domowe wino, z osadem, niezbyt przezroczyste.

Wychodzę w upale, w słońcu. Wysokie Pireneje nakrywa deszczowa chmura, góry są zamglone, niebieskie. Wokół lasy i kamienne wsie. Sklejone w średniowieczu domki, otwarte wnętrza szop, z drewnianymi grabiami, narzędziami sprzed lat. Stuletni kurz. Na rynku boisko do koszykówki. Szczeka pies, drogą płynie strumień rudego błota. Kościół otwarty, więc siadam i cieszę się chłodem. 

Wschód słońca ozłoci rano stoki El Turbón, kwiaty ugną się pod kroplami rosy. Pijąc wodę z rzeki, przez filtr, pomyślę, że tu zachowała się równowaga. Ludzie nie zmienili wszystkiego. Jedyny znak, że tu też są, to szosa, bezlitośnie tnąca stromy las. Pusta, asfaltowa, prosta jak nic, co stworzyła natura, pod nią i nad nią zerodowane blizny na zboczach. Zwalone drzewa. Ale to po drugiej stronie wąwozu. Daleko. Moja ścieżka jest w zasadzie niewidoczna. Świat nieprawdopodobnie sielski. Do najbliższej wsi aż dwie godziny. Jej ulice są zasypane bobkami, musiało tędy przed chwilą przejść stado owiec. Każdy skrawek pomiędzy domami wykorzystany, cebule, sałaty, pomidory. Chcę nabrać wody, ale staruszek podłączył do źródła wąż i podlewa rozsadę kapusty. Nie widzi mnie, stoi tyłem, więc nie przeszkadzam. Tu sporo wsi, w każdej źródło. San Martín de Veri wygląda z daleka jak pocztówka, kamienne domy na tle skalnych urwisk, zagapiam się i mijam skręt, za Gabás gubię się w podmokłej dolince, smażę w żarze południa, moczę stopy w rudych bagienkach, wchodzę w las. Do Seira biegnie szutrowa droga, wywieszona ponad skalistym kanionem. Na dnie, tysiąc metrów niżej, szosa. Znam ją, z asfaltu widać tylko wąskie ściany, widać cień, czyli nic ciekawego. Kierowcy muszą być już znudzeni drogą, bo kiedy tam zejdę, nikt nie stanie i mnie nie przepuści. Zawrócę i przeczekam w barze ten tłok – początek wakacji. Rozbiję namiot nocą, na ścieżce i zwinę z godzinę przed świtem. Kolejnej nocy postawię go przy pasterskim szałasie, jakich tu pełno. Nad drzwiami zamkniętymi na kłódkę wymacam wnękę na osełkę do sierpa czy kosy. Chłodna, gładka, pewnie leży tu od kilkudziesięciu lat. Włożę ją ostrożnie z powrotem. Wschód pomaluje Cotiellę na czerwono. Przez moment poczuję się winna, bo miejsce, gdzie leżałam w wysokich trawach, jest wygniecione, ale przypomni mi się korek na szosie i osiedla wakacyjnych domów używanych zwykle przez dwa tygodnie w roku, a pobudowanych na hektarach takich łąk. 

Dolmen w Tella podziwia wycieczka staruszków, wejście na szlak blokuje świeża kupa, dalej też kilka papierzaków. Potem spokój, światło coraz bardziej poziome, nad dolinami wisi perlista mgła. Dziurawy asfalt przechodzi w szuter. Źródło w Revilla jest suche. Wieś na mapach oznaczona jako opuszczona, ale w jednym z okien miga mi postać mężczyzny. Stary, przygarbiony. Pukam, długo nie podchodzi do drzwi. Napełnia moją butelkę niechętnie, nie pozwala rozbić namiotu we wsi, więc śpię w dziwnej niedokończonej budowli, szkielecie z dachem, ale bez ścian. Niszczeje, odkąd pamiętam, używają jej tylko owce, stąd tyle bobków. Dziwnie nie mieć wokół siebie żadnej osłony, choć dobrze patrzeć, jak nad Peña Montañesa gaśnie i znów rozpala się ognisty róż. Letnie noce są takie krótkie.

Na podejściu pod Collado Vicenda ukrop. Żar, wlokę się pośród kwitnących kolcolistów i irysów. W potoku tylko resztka wody, łapię tę odrobinę do kubka, kropla po kropli. Polewam się, potem już ubrana zbieram jeszcze raz, żeby wlać do butelki i tracę, wywracając się w błocie. Nie wracam już, nie nabieram, nie czyszczę spodni, na przełęczy widzę konie i krowy, pamiętam, że miały co pić. Zza grani wynurza się Monte Perdido. Przy korycie tłok. Zwierzęta stoją gęsto i nie odsuwają się, kiedy podchodzę bliżej. Inne przyglądają się temu niecierpliwie, to prawdopodobnie kolejka. – Pozwól chociaż zajrzeć – mówię do gniadego konia, patrzy smutno, podnosi łeb, na dnie tylko kupka zielonych glonów. Wodzę wzrokiem tak jak on po polanie, cielęta, źrebięta… Odchodząc, uspokajam się, że ktoś im przywiezie, doleje, albo że może zejdą niżej tak jak ja, ale gdzie? Aż do dna kanionu znajduję tylko plamy mokrej ziemi, da się złapać, ale naprawdę odrobinę, spragniona piję z rzeki, chyba z litr. Aż do nocy idę kanionem Añisclo. W zielonym półmroku, w gąszczu, wilgoci, wśród ptasich treli. Nocuję na ścieżce tuż za granicą parku narodowego. Góry są tu łagodne, porośnięte kolczastymi krzakami. Otwarta, granatowa przestrzeń, księżyc w pełni. Latają nietoperze. Słyszę sowy. Nocą chrumkają koło namiotu dziki. – Cisza! – krzyczę wreszcie – Chcę spać! – Milkną i kilkukrotnie potem budzi mnie ich chrapanie. Niebo już różowieje, kiedy z gąszczu wynurza się mężczyzna z pasterskim kijem. Staje zdziwiony. – Spałaś tu? Tu przecież jest mnóstwo dzików! 

Schodzę do Nerin i z każdym krokiem jest mi bardziej żal wysokości. Mogłam przecież iść aż do Torli górami. Upał narasta, nabieram w miasteczku wody. – Da się stąd wrócić na grań? – pytam przechodzącego człowieka. – Tak, podejdź pod tamte maszty, trafisz na szlak, to będzie na kawałkach droga – dopowiada, ale już mi jest wszystko jedno. Chcę do góry. Tam będzie chłodniej.

Szlak jest znakowany na żółto, porośnięty równie żółtymi kolcolistami w pełni rozkwitu. Czasem ścina zakręty drogi, czasem nią biegnie, co jakiś czas przejeżdża rowerzysta. Krajobraz dziwny, pustynny, z dalekim widokiem na południe. Duże podejście. Zza grani znów wynurza się Monte Perdido, drogą jedzie samochód schroniska Góriz, a potem w kłębie kurzu autobus! Widokowa wycieczka… do wieczora minie mnie kilka taksówek 4/4 i grupa wioząca na rikszach niepełnosprawne dzieci. 

Kiedy tylko się da, schodzę z szutrówki i wyglądam poza skraj urwiska. Widać stamtąd kanion Ordesy i sznur wędrujących szlakiem ludzi. Tyle razy już widziałam ten wąwóz, ale nadal nie mam jej dość. Z grani wygląda jak z samolotu. Wieczorem dolinę Bujaruelo otula mgła, Sierra de Tendeñera jest błękitna jak rysunek akwarelą, parking Ordesa już pusty, został tylko jeden autobus. Schodzę leśną drogą, aż z jednego z jej najostrzejszych zakrętów wypatrzę w dole basen pełen wody. Nie uda mi się go potem znaleźć, ale przy Ermita de Santa Ana trafię na kanał. Rano obudzi mnie głośna rozmowa i dezaprobata na widok namiotu. Trudno. Nie dałam rady zejść aż do Torli. 

– Źle to wygląda – mężczyzna w informacji turystycznej przygląda się mojemu nosowi. – Zgubiłam kapelusz trzy dni temu – tłumaczę. – Tu wszyscy używamy takiej specjalnej maści, kolegę co służy w Guardia Civil nią wyleczyłem. Tylko nie da się jej zdobyć w aptekach – milknie. – Pójdę po kapelusz – mówię – mogę tu zostawić plecak? – Kiwa głową.

Kiedy wracam, przymierzywszy wcześniej wszystkie kapelusze w Torli, zderzam się w drzwiach z panią w moim wieku. – Mam krem! – cieszy się mężczyzna z informacji. Żona kupiła wczoraj dla nas nową porcję, ale jeszcze trochę zostało, wystarczy, zanim przyjdzie kolejna. Kobieta potakuje. Dziękuję i podejrzliwie patrzę na czarną maź. – Smarujesz rano i nie myjesz, najwyżej raz dziennie. Cieniutko, to jest na wazelinie. Zrób to od razu, na dole jest łazienka. – Nie chroni przed słońcem? – upewniam się. – Nie, tylko leczy oparzenia, przed słońcem chroni kapelusz, nigdy go nie zdejmuj!

Idę cieniem, wzdłuż rzeki. Czasem słyszę przejeżdżające samochody, najczęściej tylko szum drzew, huk bystrzy i ptaki. Woda jest lodowata, szmaragdowa, głęboka, że można pływać. Ale zimna i po kilku ruchach uciekam. W San Nicolás de Bujaruelo zrywa się wiatr. Porywa serwetki ze stolików, przenosi tumany piachu. Mi zabiera nóż, nie wiem czemu podany do pieczonych ziemniaków, przez pomyłkę do podwójnej porcji. Dolina Ara jest już w cieniu, falują łany irysów, przebiega mi drogę sarna. Na zakręcie tkwi nowa tabliczka – policjant z Guardia Civil zginął, poszukując zgubionego turysty, wiosną zeszłego roku. Przypomina mi się, jak kiedyś w marcu też się tu zgubiliśmy z José, ale przenocowaliśmy i znaleźliśmy drogę. Cabania de Ordiso jest już zajęta. Spodziewałam się, to GR11, znany szlak. Od zawsze unikałam lata. Przyjeżdżałam w Pireneje wiosną i zimą, kochałam jesień. Wtedy mogłam tu być sama. Wiem oczywiście, że to egoizm, że muszę jakoś zaakceptować ludzi. Tyle nas jest. Piękno, którego tu aż nadmiar, leczy dusze i nie mogę go zatrzymać dla siebie. Więc staję, zagaduję i zostaję, bo jedno z pomieszczeń jest wolne. Zaśmiecone – nie szkodzi, jest szczotka – mniejsze, ale dla mnie wystarczy. Noc jest jasna, posłanie twarde – to goły beton. Na okienku zostały buty jednej z dziewczyn i kiedy się kręcę, nie mogąc spać, widzę, jak je obwąchuje popielica. Puszysta, biała, rozświetlona z tyłu blaskiem księżyca, bajkowa.

Za granią wielkie zaporowe jezioro, szlak schodzi, ale ja zostaję. Tak jak dziewczyny, z którymi dzieliłam kabanię, idę wzdłuż rury, czy raczej po rurze, skracającej drogę do schroniska Bachimaña. To nie jest wygodne przejście – rura jest wąska, ściana eksponowana, po drodze kilka ciasnych tuneli – tylko na czworaka, ale ciekawi mnie, bo tu nie byłam. Docieram tuż przed kolacją. Siadam z dziewczynami. Kolacje w hiszpańskich schroniskach są specyficzne, sałatkę i wino dzieli się pomiędzy wszystkich przy stoliku. Korzystam na tym, bo nikt nie je zieleniny, a mi jej najbardziej brakuje, wszędzie tu jada się przede wszystkim mięso.

Nocuję w starej kabanii, co została po budowie tamy. W schronisku tłok, pokoje ciasne, trzeba spać w maskach, a tu tylko dwie osoby, młodzi mężczyźni. – Śpimy w pokoju na lewo – mówią, kiedy ich mijam przed budynkiem. – Możesz zająć środkowy lub skrajny. – Wybieram ten na prawo, w środkowym spaliśmy kiedyś z José zimą. Jeszcze przed wybudowaniem schroniska. Prawy zajmowała wtedy trójka Hiszpanów, mieli wypadek, schodząc z Collado del Infierno, jeden ześliznął się po szorstkim lodzie, podrapał twarz. Pamiętam, że już spaliśmy, kiedy w ich pokoju wybuchło. Palili ogień na stalowej okiennicy, ogień ze śmieci i żużlu. Nagrzana płyta wygięła się, popiół strzelił w podrapaną twarz. Kiedy José tam zajrzał, żeby pomóc, uderzył go silny zapach trawki. Teraz okiennice są przyspawane i wewnątrz panuje wieczny mrok. Drzwi osiadły, ledwo się dają ruszyć. Układam materac na płycie sklejki, jest wygięta i kiedy się przewracam z boku na bok, buja się lekko, jakbym leżała na łódce. 

Na Collado del Infierno łata śniegu. Idę, trzymając się kurczowo liny (o tyle łatwiej było mi tu kiedyś w górskich butach). – Ja musiałam na tyłku – powie później jedna z „moich” dziewczyn. – Spotkamy się ostatni raz w Respomuso. – Wypatrzyłam na mapie przejście graniami bez schodzenia do Sallent de Gállego – pokazuję, ale wolą zejść. 

„Pico Ariel” – czytam napis na drogowskazie nabazgrany ręcznie czerwoną farbą. Od razu stromo. Ścieżka ciasna, niechodzona. Burza wynurza się zza skał nagle. Pomiędzy mną i Sierra de Tendeñera (jeszcze w słońcu) przelatuje nerwowo firanka deszczu. Wpadam między buki, biegnę po śliskich skałach, szukam osłoniętego miejsca. Nic nie ma, więc siadam na zwiniętej karimacie, opieram się o plecak, nakrywam to wszystko peleryną. Stopy płasko, podeszwy są izolujące i grube. Raz, dwa, trzy… zaczynam liczyć, ale raz to już o wiele za długo. Buki gną się, deszcz siecze. Płaszcz jest szczelny, ale materiał cienki. Krople tłuką mnie po głowie, po szyi, pioruny huczą. Udaje mi się założyć czapkę i szalik, ale koszulka to za mało i jest mi zimno. 

„Zawołaj” – przypomina mi się Lourdes. Więc mówię w pustkę, w deszcz i czuję się zażenowana. Prośbą, sobą… Dlaczego miałby się mną zajmować, on – Anioł? Nie jestem nikim wyjątkowym, nawet gorzej, nikim dobrym. Mógłby może wybaczyć, One mają pewnie inne zasady, ale wybaczać komuś, kto sam nie wybaczył tylu win? Musi być jakaś logika, jakieś coś za coś… Burza kręci się dokładnie nade mną. Bukowe gałęzie tłuką się jak oszalałe. Jedna spada. Czuję, jak obrasta mnie gęsia skórka „wybaczę” – myślę, „co mi szkodzi, wybaczę wszystkim, którzy mnie kiedykolwiek skrzywdzili”. Przez chwilę czuję się kimś lepszym, wspaniałomyślnie pogodzonym ze światem. Przez myśl przesuwa mi się korowód wrogów. Powinni chyba być zadowoleni, a wloką za sobą tych, których skrzywdziłam ja. Worek bez dna, coś, czego nikt nie uciszy. Chętnie bym się złapała za głowę, ale się nie da. Nawet tego nie jestem w stanie zrobić. 

Spod pąka lilii wygląda błękitny żuk. Kropla spada z impetem na piach i podrywa drobinki kwarcu, pachnie ozonem i pachnie zgniłą ściółką… zawsze tylko ta „przyszłość” i „przeszłość”, a gdzie jest „teraz”? – przelatuje mi przez głowę myśl. Obca. Nie moja. Teraz.

Ponad lasem jest kwitnąca hala, trawy moczą mi spodnie do pół uda. Szlakowe znaki biegną w górę na wprost, ja skręcam. Kluczę, liczę na kopczyk. A nie ma nic. Ziemia rozmiękła, wpadam w kałuże, w bagienka, wyżej osypuje się łupkowy piarg. Stromizna jest dla mnie trudna w biegowych butach. Stopa kręci się wewnątrz, miękka podeszwa nie trzyma. Szukam zygzaków, przedzieram się przez rododendrony, przez jagody. Wracam, próbuję jeszcze raz, śledzę mapę. Na grzędzie znajduję samotny kopczyk. Tuż pod granią leży łata śniegu. Trawy są ostre i śliskie jak igielit. Mapa nieprecyzyjna, nie wiem, która przełęcz jest która, wdrapuję się na najbardziej oczywistą i to nie tu, urwisko, nie da się zejść. Zbocza po przeciwległej stronie doliny zalewa ognisty pomarańcz. Cienie błękitnieją. Utknęłam. Muszę tu przenocować. Rozbijam namiot pod płatem śniegu to jedyne miejsce w miarę płaskie, lepszy byłby chyba tylko śnieg (gdybym miała namiot z podłogą). Mam wrażenie, że ktoś już tu był, że był przed chwilą, zdeptał, spłaszczył spłachetek trawy, mały o wymiarze legowiska. Nie jest zupełnie poziomy, ale bardzo nie zjeżdżam. Jakoś mnie to podnosi na duchu. Ten ktoś, to kiedyś. Próbuję zasnąć, ale gryzie mnie, że się zgubiłam. Nie lubię takiej niepewności, takich rozterek. – To nie ta przełęcz, przechodnia jest ta po prawej. – Skąd wiesz? – mam ochotę spytać, ale zasypiam.

Z grani opada zacieniony żleb, słońce dopiero się wychyla zza gór, piarg wydaje mi się przerażająco stromy. Schodzę ostrożnie, krok po kroku. „To nie są buty na tak wysokie góry” – myślę, ale nie jest tak źle. Łupki zsypują się i klinują pod stopą. 200 metrów pionu zajmuje mi 50 minut. Z góry obserwuję koryta rzeczek, z nadzieją, bo nie mam już wody. Ale są suche. Dopiero pod przeciwległym zboczem znajduję źródło. Potok wypływa spod piargów od razu duży. Woda jest krystaliczna, lodowata, jestem wdzięczna, jej, Losowi, nie wiem komu. Może wszystkim? 

Chciałabym poleżeć, odpocząć, ale cienie pędzą, Ziemia wiruje zbyt szybko i wystawia mnie na pastwę Słońca. Upał dusi. Drapię się po trawiastej stromiźnie, schodzę po miękkiej glinie, po skałach trawkach i kwiatach po pas. Na horyzoncie wysokie pasiaste szczyty. Z daleka nie widzę, że pocięto je wyciągami, wyglądają bajkowo, wspaniale. Schodzę intuicyjnie, byle w dół. Ścieżynki rosną do grubszych ścieżek, potem do dróg. Szutrówka opada zakosami, wynurzają się stoki narciarskie Formigal. Nie chcę tam iść, chociaż biegnie tam GR11 nie schodzę i idę aż do granicy. Do Francji.

Za Col de Portalet wynurza się Pic du Midi d’Ossau, wspaniały jak zwykle. Promień światła głaszcze zbocza Anayet, mgła zasłania podnóże masywu Aspe, żałuję, że nie wiem, jak tam wejść. Schodzę nad rzekę. Aspe zaczerwienia się i blednie. Szosą co jakiś czas coś przejeżdża, ale kierowcy nie mogą mnie widzieć, zbocze jest tu tak urwiste, tak strome, że siedząc, widzę tylko dachy samochodów. Bawi mnie to, tak mało trzeba, żeby się ukryć.

W Candanchú cicho, pusto. Sklep jeszcze nieczynny. – Czekaj – radzi dozorca i pozwala mi podłączyć telefon. Wychodzę obładowana. Na Aspe prowadzi gruntowa droga, teren jest poraniony przez wyciągi, ponadgryzany przez nartostrady. Początkowo czuję się tym rozczarowana, ale irysy kwitną jak wszędzie, szlak jest znakowany i pusty. Nie wiedziałam, że biegnie tędy GR11, znałam tylko jego inny wariant. Upał narasta, do podejścia prawie tysiąc metrów, wlokę się. Zbocze jest rozgrzane i suche. Strumień znajduję dopiero wysoko, kiedy zacznie mnie już martwić brak wody. Koryto jest błotniste, przeryte buldożerami, stróżka płynie spod nartostrady, przez zasieki z plastikowej siatki, ale to nic, wdrapuję się wyżej i piję. Żar dusi. Na grani kończy się szeroka droga. Szlak staje się ledwo widoczny i niełatwy. Podchodzę i schodzę, w każdym kolejnym zagłębieniu znajduję wodę. Nie widzę śladów ludzi. To taka ogromna różnica, że trudno uwierzyć. Druga strona pasiastych gór ocalała!

Światło blednie, doliny na południu pokrywa już wieczorna mgła. Ścieżka przez cały czas jest trudna, głazowiska, piargi, płaty pośniegowego błota. Bujna roślinność. Trawers zbiega się z innym wariantem GR11, tym który biegnie z Canfranc. Miejsce, gdzie kiedyś zimą złamałam nogę, wydaje się stąd bardzo strome. Schodziliśmy w rakach, ja po sześciu tabletkach ibuprofenu, oparta o ramię José, z łydką usztywnioną skarpetami. Cały dzień. Latem pewnie zajmuje to pół godziny. 

Zaglądam do schroniska Lizarra, ale nie zostaję, pełno tam ludzi i inaczej niż kiedyś zimą czuję się anonimowa, nieważna. Do nocy zostało jeszcze z pół godziny. Wdrapuję się do schronu. Pod koniec zupełnie opadam z sił, siadam, myślę, żeby już rozbić namiot, zrzucam plecak… a zostało tylko kilkaset metrów. Dowlekam się. Zapada zmrok. Kabania wygada jak ziemna piwniczka. Pachnie pleśnią, więc śpię w przedsionku przy otwartych drzwiach. Niepotrzebnie się pchałam tak wysoko.

Dolina los Sarrios jest skalista, dzika, nie żałuję, że nadłożyłam drogi, żeby tu wejść. Przy Ibón de Estanés więcej ludzi i jeszcze więcej w dolinie Aguas Tuertas. Fotografują pasące się konie, piknikują. Tuż za przełączką stoją ich samochody, nie wiedziałam, że latem można tu wjechać. Uciekam, schodzę nad rzekę, przechodzę bród, okazja, żeby się wykąpać. Po południu zrywa się wiatr, na drodze wznoszą się tumany kurzu. Samochody wolno toczą się w dół. Widzę to z daleka, z dystansu. Lawiruję w krzakach i trafiam na schronisko La Mina. Nieczynne, odkąd pamiętam – z ciekawości podchodzę do drzwi. Zamknięte tylko na kokardkę! Dopiero wieczór, mogłabym przejść jeszcze kilka kilometrów, ale od dawna już nie spałam w łóżku, a tu jest ich chyba ze 20. Pokryte nowymi materacami, jeszcze w foliowych opakowaniach, chciałabym powiedzieć, że nietknięte, ale korzystają z nich myszy. Dwa wyglądają na używane przez ludzi, folia zdjęta, obok ustawione krzesełka. Zostaję, zamykam za sobą drzwi. Widać je z drogi, a nie chcę, żeby ktoś mnie tu zastał. Okna są zasłonięte okiennicami, wewnątrz utrzymał się lekki chłód. Przez szczelinę widzę, jak do budynku przy drodze, gdzie nocowaliśmy kiedyś zimą z José, podchodzi czwórka z plecakami. Nie wracają, więc pewnie i tam da się spać. Kiedyś wchodziło się przez dziurę w ścianie, kusi mnie, żeby sprawdzić, co się zmieniło, ale nie chcę się ujawniać. Gotuję herbatę, siadam, wypijam pierwszy łyk gorący, gorzki, od tak dawna nie miałam na to czasu… Budynek jęczy, wiatr buja okiennicami, porusza skrzydłem drzwi, o ściany obija się rozłożysta róża i zwisłe gałęzie jesionu. I nagle łup! Kulę się wystraszona. Ktoś wali w drzwi, te na końcu budynku, potem w tylne, zamknięte na kłódkę, szarpie okiennicą, jest coraz bliżej.

– Dzień dobry – wychylam się za próg. Mężczyzna wysoki, nieprzyjemny, z szeroko otwartymi oczami. – Po angielsku – przerywam potok gniewnych hiszpańskich słów. – Co tu jest? – rozgląda się po budynku nerwowo. – Stare schronisko. Jest zamknięte. – Muszę zobaczyć! – pcha się na mnie, więc robię miejsce w drzwiach. – Wbiega, zagląda w każdy kąt. – Chce pan tu przenocować? – Może. – Ilu was jest? – Dwoje. – Przesunę się w takim razie do dalszej części – proponuję, bo wiem, że dalej są drugie drzwi, można je otworzyć od środka, mogłabym uciec. – Muszę się zastanowić – omiata wzrokiem mysie kupy, stalowe stoły pod ścianą, spiętrzone jeden na drugim, stertę nowych metalowych krzeseł, wraca do łazienki, skąd usunięto wszystkie sprzęty, maca kran, ale nie ma wody, wiem, już to sprawdziłam, maca lampę, ale prądu też nie ma. Znów szarpie okiennicą, teraz od środka. – A tam co jest? – To samo – mówię – i są tam już cztery osoby. – Kiedy wybiegnie, bez pożegnania, nadal z tym rozbieganym wzrokiem, zabarykaduję się przy drugich drzwiach. Stoły, krzesła, da się je oczywiście odsunąć, ale narobiłyby hałasu, obudzę się. Nocą wiatr łomoce okiennicami, budynek jęczy i trzeszczy, na dachu tupoce coś… może ptak. Facet nie wraca. Od końca wysokich Pirenejów dzieli mnie już tylko jeden dzień. Chcę, żeby był piękny. Żeby był długi, samotny. I taki jest. Do popołudnia nie spotykam nikogo.

Kemping w Zuriza jest pełen. Na kawę czekam chyba z pół godziny, stoliki zajęte, ustępuję miejsca dziewczynie w ciąży, siadam na płocie. Obok buja się ciemnowłosy chłopak, wygląda znajomo, ale nie jestem pewna… to Javier? Po piątej się trochę ochładza, więc ruszam. GR11 wznosi się na niewysoką przełęcz, biegnie wzdłuż drogi, skrajem lasu przy rzeczce. Mam ochotę się wykąpać, ale idę dalej, mijam wspaniałe biwakowe miejsca, nie wiem czemu, mijam dwóch mężczyzn z plecakami rozpromienionych na widok równej trawki. Szlak opada, wbija się w stromy gąszcz. „Tu nie będzie już miejsca na biwak” – uświadamiam sobie zbyt późno, szczyty zalewa ognisty róż, ale i tak zbaczam nad wodospad. Śliczny turkusowy, otoczony nowymi podestami. Para tuli się do siebie w kącie, więc zbiegam dalej. Mrok gęstnieje, przy kapliczce, na którą też liczyłam, stoi ławka, próbuję, ale jest za wąska, za krótka dla mnie. Schodzę dalej. Ścieżką w przeciwną stronę paraduje pielgrzymka cieni. Dziewczyny, chłopcy, każdy z głową pochyloną w skupieniu. Z bliska widzę, że nad tacką. Błyska srebrna folia. Dzwonią flaszki. Nie pada ani jedno słowo. Możliwe, że gdzieś jest schronisko czy kemping, przychodzi mi to do głowy za późno, nie wiem, na co liczę, wchodząc do miasteczka. Isaba jest luźna, widna, nie przypomina wsi, które mijałam przez cały miesiąc, stłoczonych, ściśniętych, ponarastanych same na sobie jak kolonie grzybów. „Wyszłam z wysokich gór” – dociera do mnie. Czuję się zdezorientowana, rozglądam się. Tracę czas. Na placu bawi się kolorowy tłum, restauracje są pełne, w hotelu nie ma wolnych miejsc. Jest po dziesiątej, jeszcze widzę coś w gęstym mroku, na tyle, żeby przejść przez rzekę, wejść w las. Tam też nie ma nic płaskiego. Szlak jest znakowany, szeroki, więc idę, aż drogę przetnie mi stalowa bramka. Na niej karteczka: „Zabrania się biwakowania”. Dalej ogród i monastyr, w źródle kapie odrobina wody. Drzewa szumią, czasem spada gdzieś suchy liść. Trawa jest rzadka, goła ziemia pachnie starym ogrodem.

– Nie wolno! – naburczy na mnie rano człowiek w białej koszuli. Jest przed siódmą, namiot już oczywiście zwinięty, ale ja w czapce, z kubkiem herbaty. Niedziela, może zaraz będzie tu msza. Chcę nabrać wody, ale już za późno, kran zakręcony, mężczyzna podlewa pelargonie. Uciekam, nawet mi trochę wstyd, ale co miałam zrobić? Co, gdybym była prawdziwym pielgrzymem?… Czy też by mnie wyrzucono z kościoła?

fragment książki „Lato w Hiszpanii” Katarzyna Nizinkiewicz, wyd. Oficyna Wydawnicza Kontynenty 2024

Opublikowano

Dzwonnica pełna ryb

…a gdy susza znów nawiedzi Barcelonę, jedźcie w góry, a ujrzycie romański kościół na dnie zbiornika na rzece Ter

1.

We wrześniu owego roku nie spadła w Barcelonie ani kropla deszczu. Ani w październiku. Ani w listopadzie. W grudniu 2007 roku „El Periódico”, dziennik ukazujący się w Barcelonie w dwóch edycjach językowych, katalońskiej i hiszpańskiej, oba w jednakowej szacie graficznej, z identycznie złamanymi szpaltami tekstu, odróżniające się od siebie jedynie kolorem tytułu gazety – w wersji katalońskiej niebieskim, a hiszpańskiej czerwonym – zaczął bić na alarm, w każdej ze swych bliźniaczych postaci: Sequera! Sequia! Słowem: susza!

Nie były to sygnały trwogi bez powodu. Rzeczywiście, po letnich upałach, które tradycyjnie w sierpniu wymiatały Barcelonę z jej stałych mieszkańców, pozostawiając miasto w rękach ugotowanych od żaru turystów, wrzesień zwiastował zazwyczaj lekką ulgę, a kolejne tygodnie jesieni przynosiły deszcze. Ale nie tego roku. 

W połowie grudnia premier Generalitat, autonomicznego rządu Katalonii, José Montilla ostrzegł, że zbliża się katastrofalna susza nie notowana w siedemdziesięcioletniej historii współczesnych pomiarów hydrologicznych. Wizja braku wody pitnej w kranach mieszkańców Barcelony stała się niepokojąco realna. 

Deszcz nadal nie padał.

W styczniu 2008 kataloński Narodowy Instytut Meteorologii stwierdził, że dramatyczna sytuacja jest spowodowana niezrozumiałą anomalią klimatyczną – przeważające zazwyczaj w tej porze roku wilgotne i ciepłe wiatry z południa i znad Morza Śródziemnego: Sur, Sureste i Levante, okazały się w minionych miesiącach zaskakująco słabe i nie przyniosły oczekiwanych opadów. Miast nich nad Katalonię napłynęły zimne masy Noreste, suchego powietrza znad kontynentu europejskiego.

Z nastaniem nowego roku sytuacja nie uległa zmianie. W lutym Narodowa Agencja Wody, główny urząd hydrologiczny Katalonii, poinformował, że sztuczne zbiorniki będące rezerwuarem dla obszaru metropolitalnego Barcelony są niemal puste. Brzmiało to bardzo groźnie. Katalonia, poza południowymi zboczami Pirenejów i pasem wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego nie jest regionem bogatym w wodę. Sześć zapór na głównych rzekach mających swe źródła u podnóży Pirenejów – Sau i Susqueda na rzece Ter, Las Baells na Llobregat oraz La Llosa del Cavall i Sant Ponc na Cardener – zbudowano właśnie po to, by zimą i wiosną magazynowały wodę pochodzącą z opadów i ze śniegu topniejącego w górach, a latem i jesienią oddawały ją wysuszonym upałami innym częściom regionu. Tymczasem pod koniec pierwszego kwartału 2008 roku katalońskie zbiorniki wypełnione były tylko w 20 procentach swej objętości!

Deszcz wciąż się nie pojawiał. 

W obliczu klęski naturalnej w marcu władze regionu wydały przepisy przewidujące drakońskie kary za zużywanie wody pitnej do celów uznanych za zakazane. Za nielegalne umycie samochodu – 30 euro. Za podlanie małego ogrodu – 50 euro, a większego – do 2500 euro. Za napełnienie wodą przydomowego basenu – do 2800 euro. Ale i bez tych zakazów zieleńce i skwery Barcelony przypominały od dawna pożółkłe klepiska. Ze specjalnych przywilejów, nie bardzo zresztą hojnych, korzystał jedynie park Güell, jedna z pomp ssących pieniądze z kieszeni turystów kłębiących się mimo skwaru we wszystkich obiektach zaprojektowanych przez Gaudiego. 

Susza stała się także kolejnym frontem sporu między władzami Katalonii a rządem w Madrycie. W obliczu katastrofy grożącej Barcelonie, Generalitat zaczął negocjować pobieranie wody systemem kanałów z rzeki Segre płynącej na północy regionu przez prowincję Lleida. Jej zasoby dawały szansę na zaopatrzenie wysychającego metropolitalnego obszaru stolicy Katalonii. Zamysł został jednak storpedowany przez hiszpańskie Ministerstwo Środowiska, które przypomniało Katalończykom, że gospodarka wodna na tak dużą skalę należy do kompetencji rządu w Madrycie, a nie do władz regionalnych. Sprzeciw podnieśli zresztą także deputowani reprezentujący północ Katalonii i tamtejszych producentów rolnych. „Odstąpienie” wody Barcelonie odbiłoby się dramatycznie na sytuacji całego dorzecza Segre. Przez prasę przetoczyła się fala dyskusji i oskarżeń, kto jest odpowiedzialny za opóźnienia w budowie systemu instalacji odsalających wodę morską. 

Deszcze nadal nie nadchodziły.

Zdesperowane władze katalońskie zdecydowały się na krok uznany przez liczne osoby za pomysł co najmniej ekstrawagancki. Generalitat podjął przygotowania do transportowania wody pitnej do Barcelony statkami z rejonu Marsylii! Operację miało prowadzić siedem tankowców, każdy mogący dostarczyć do stolicy Katalonii 28 tysięcy metrów sześciennych wody zaczerpniętej w Rodanie. Pierwszy statek wypełniony wodą dotarł do barcelońskiego portu na początku drugiej dekady maja.

2.

– Widziałeś ostatnio zalew de Sau? – spytał mnie spotkany w windzie mój sąsiad Carlos. Gdy zaprzeczyłem, rzucił: – Pojedź koniecznie, zobaczysz niecodzienny widok. Wysiadł na swoim piętrze, więc nie miałem okazji dopytać go o szczegóły. Ale po kilku dniach skorzystałem z jego rady. Znałem miejsce, o którym mówił. Zapora de Sau spiętrzyła wody rzeki Ter, tworząc jedno z malowniczych górskich jezior w zachodniej części prowincji. Zalew w tym miejscu planowano już w 1931 roku, ale ostatecznie prace rozpoczęto w 1942, a ukończono w 1966 roku. Powstał w ten sposób drugi co do wielkości (pojemność maksymalna 177 tys. metrów sześciennych) sztuczny zbiornik w Katalonii. Lustro wody rozciągnęło się na obszarze 52 kilometrów kwadratowych. Na zalanym terenie znalazła się stara wioska Sant Romà de Sau. Jej mieszkańcy musieli opuścić swoje domy i przenieśli się do nowo wybudowanego osiedla, na wyniesieniu w pobliżu powstającej zapory. Z małego cmentarza ekshumowali swych bliskich. Pozostawili to, czego nie dało się zabrać – stary romański kościół pod wezwaniem świętego Ramona, kamienne zabudowania, mostek nad rzeką Ter. Nowe osiedle zachowało nazwę zatopionej wioski. Gdy odwiedzałem w przeszłości to miejsce, moją uwagę przykuwał zawsze tajemniczy obiekt tkwiący nieruchomo na wodzie, widoczny kilkadziesiąt metrów od brzegu i zabudowań „nowego” Sant Romà. Miał kształt jasnej piramidki, przypominał nieco małą boję umieszczaną na szlakach żeglownych. Po jakimś czasie ktoś mi wyjaśnił, że to szczyt dzwonnicy zatopionego kościoła! Czubek budowli wystawał nad powierzchnię, wskazując miejsce, gdzie przed zalaniem doliny przez setki lat toczyło się życie niewielkiej wiejskiej społeczności.  

3.

Podczas pierwszej wizyty w Sant Romà de Sau, w samych początkach pobytu w Katalonii byłem zaskoczony obcesowością, z jaką potraktowano romański zabytek. Zatopienie pamiątki liczącej sobie dziesięć wieków, nawet z powodu tak istotnego jak zasilenie stołecznego systemu zaopatrzenie w wodę, wydało mi się świadectwem dziwnego braku szacunku dla dziedzictwa historii. Późniejsze lata w Barcelonie i liczne podróże po zakątkach regionu sprawiły, że ujrzałem kwestię wyjątkowości kościoła w Sant Romà de Sau w innej perspektywie. Całe południowe przedgórze Pirenejów, zarówno na terenie Katalonii jak i położonych dalej na zachód Aragonii, Nawarry i Kraju Basków jest obszarem wyjątkowego nagromadzenia wspaniałych zabytków architektury romańskiej, terenem świadczącym o niesłychanym rozkwicie zachodnioeuropejskiej sztuki budowlanej między X i XIII wiekiem. Kościoły i kaplice wznoszono lub przebudowywano wówczas zarówno w siedzibach biskupstw jak i w mniejszych miastach, w klasztorach i w niewielkich wioskach. 

Katalonia, pozbywająca się w tym okresie supremacji politycznej królów Francji i rozkwitająca pod rządami hrabiów Barcelony, stała się jednym z miejsc, do których w pełni odnieść można zapis burgundzkiego kronikarza z XI wieku, Rudolfa Glabera notującego w swym dziele „Historiarum libri quinque”: „Gdy nadszedł trzeci rok po roku tysięcznym, niemal na całej Ziemi, ale przede wszystkim w Italii i w Galii, widziało się odnawiane kościoły; chociaż większość z nich była solidnie zbudowana i nie potrzebowała odbudowy, duch współzawodnictwa skłaniał każdą wspólnotę chrześcijańską, by uczynić świątynię jeszcze wspanialszą od tej, jaka znajduje się w sąsiedztwie. Można by rzec, że sam świat, zrzucając odkrycie starości, przystroił się w białą szatę kościołów”. 

Zachowało się w Katalonii blisko dwa tysiące romańskich budowli, w większości sakralnych, niegdyś jaśniejących „białą szatą”, bo wznoszonych z reguły z jasnych ciosów kamiennych, dzisiaj, po setkach lat często pociemniałych. Są bardzo zróżnicowane – jak ogromna bazylika w Ripoll imponująca przebogatym portalem i siedmioma absydami, jak monumentalny, zrujnowany klasztor Sant Pere de Rodes w miejscu, gdzie łańcuch Pirenejów zanurza się w Morzu Śródziemnym, jak nacechowane lombardzką smukłością, wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO kościoły w Val de Boi – i jak skromne, niemal wrośnięte w ziemię kościółki w Saga, Saneja czy Guils de Cerdanya w Val de Cerdanya pomiędzy Puigcerdà a La Seu d’Urgell. Stanowią, jak sądzę – i nie jestem w tym poglądzie pewnie odosobniony – jedną z najcenniejszych, choć zarazem najbardziej niedocenianych architektonicznych atrakcji Katalonii. W samej Barcelonie obejrzeć można piękny kościół Sant Pau del Camp w dzielnicy Raval, wzniesiony na fundamentach z X wieku. A bezwzględnie zwiedzić należy Museu Nacional d’Art de Catalunya, prezentujące najbogatszą na świecie kolekcję sztuki romańskiej, w tym niezwykłej piękności, zaskakująco barwne freski zdjęte w początkach XX wieku z opuszczonych wówczas i zaniedbanych pirenejskich kościołów i kaplic. Wobec takiego bogactwa poświęcenie jednej, nie należącej do grupy najcenniejszych zabytków świątyni w Sant Romà de Sau nie było może aż tak bolesną stratą… 

Fragment książki „Zapiski uratowanego z wrzątku” Marka Pernala, wyd. Oficyna Wydawnicza Kontynenty, Zielonka 2023

Opublikowano

Zapiski uratowanego z wrzątku

Dzieci z Llullaillaco

Spoglądam na twarz smagłolicej dziewczyny z odległości pół metra, może nieco mniejszej. Ma zamknięte oczy z ciemnymi rzęsami. Skóra młodzieńcza, niemal bez zmarszczek. Policzki nieco pucołowate. Nos lekko skrzywiony, na koniuszku zaczerwieniony. Ślady różu? Na czoło spadają czarne włosy splecione w dziesiątki cienkich warkoczyków. Czy nie jestem zbyt natrętny patrząc komuś w twarz z tak bliska? Nie. Dziewczyna nie żyje. Zmarła 500 lat temu.

1. Salta to jedna z najmniejszych prowincji Argentyny. Wciśnięta w północno-zachodni zakątek kraju, rozciąga się pomiędzy stokami Andów na zachodzie a tropikalnymi lasami yungas na północy, granicząc z Chile i Boliwią i otaczając półpierścieniem terytorium jeszcze bardziej oddalonej i jeszcze mniejszej prowincji Jujuy. Podróż do Salty to cała eskapada. Z Buenos Aires to ponad 1500 kilometrów po drogach wprawdzie asfaltowych, ale nienajlepszej jakości, przez tereny bardzo słabo zaludnione, z nielicznymi miastami i osiedlami argentyńskiego interioru. Na niektórych odcinkach trasy częściej spotkać można betonowe posterunki wojskowej policji niż samochód jadący z naprzeciwka. Ceniący sobie wygodę mogą odbyć tę wielogodzinną podróż autobusem wyposażonym w miejsca do leżenia, środkiem komunikacji święcącym tryumfy w kraju wyczyszczonym z linii kolejowych. Ceniący wygodę w sposób szczególny mogą oczywiście lecieć samolotem. Stolicą prowincja jest miasto Salta, nazywane często w Argentynie Salta la Linda, czyli „piękna”. Ci, którzy tu dotrą, będą zachwyceni różnorodnością miejscowych kultur, w architekturze, sztuce i gastronomii łączących tradycje hiszpańskie, argentyńskie, boliwijskie i ludów prekolumbijskich. Ja jechałem do Salty zaintrygowany informacjami o jednym z niezwykłych muzeów Ameryki Południowej i wiedziony chęcią poznania Mario Bernaskiego, wyjątkowej postaci argentyńskiej Polonii. Słyszałem o nim w Buenos Aires i pomyślałem, że chciałbym porozmawiać z osobą, która jak mało kto orientuje się w tajnikach andyjskiej archeologii.

W rozmowie telefonicznej Mario bez wahania zgodził się na spotkanie. Oczekiwał w jednej z małych salteńskich restauracji. Okazał się czterdziestolatkiem o uśmiechniętych oczach, ujmującym bezpośredniością i życzliwością. Ze swadą opowiadał o swoich polskich korzeniach, o żywym – jak to w Argentynie – życiu tradycyjnej wielopokoleniowej rodziny, o zachwycającej przyrodzie prowincji Salta. I o pracy, która była dla niego prawdziwą pasją. I to wówczas, nad tamales, porcją kukurydzy z siekanym mięsem zawiniętą w wielki kukurydziany liść, a potem ugotowaną na sposób naszych gołąbków – potrawą należącą do kultury kulinarnej całej Ameryki Łacińskiej – dowiedziałem się więcej o salteńskim Muzeum Archeologii Wysokogórskiej, w którym Mario był szefem oddziału zabezpieczającego funkcjonowanie aparatury kriogenicznej. Kriogenicznej? Tak, urządzeń pozwalających na stałe utrzymywanie bardzo niskich temperatur. Po co komu takie chłodnie w muzeum? Oto opowieść Mario.

2. W imperium Inków, jakie w okresie swego największego rozkwitu, przed podbojem dokonanym przez Hiszpanów w 1533 roku, rozciągało się wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej od północnych krańców dzisiejszego Ekwadoru po południowe krańce współczesnego Chile, sprawowany był wyjątkowo uroczysty rytuał religijny zwany capacocha. Było to wydarzenie o charakterze ofiarnym. Organizowano je, gdy panujący władca imperium, Sapa Inca, wstępował na tron, spłodził syna, chorował lub umierał. Ale także wtedy, gdy chciano uzyskać życzliwość bogów w czasie wojen, epidemii lub klęsk żywiołowych. Ceremonie capacocha ciągnęły się przez wiele tygodni. Główną rolę odgrywał w nich Sapa Inca, władca absolutny wymagający bezwzględnego posłuszeństwa, pan życia i śmierci swych poddanych. Oraz dzieci, bo to one były podczas capacocha zarówno wysłannikami do świata bogów, jak i ofiarami składanymi w trakcie ceremonii…

Mario przerywa na moment, jakby obawiając się efektu, jaki wywołuje taka informacja. Po chwili kontynuuje: – Po tym, jak Sapa Inca podjął decyzję o zorganizowaniu capacocha, każdy region imperium był zobowiązany do wybrania spośród lokalnych społeczności dzieci, które mogły zostać złożone w ofierze. Musiały być piękne, nieskazitelne, bez żadnych widocznych znamion czy wad cielesnych. Miały być przecież wysłannikami do świata bogów, tym najlepszym, co imperium mogło ofiarować najważniejszym postaciom inkaskich wierzeń: stwórcy świata Viracochy, Inti – Słońcu, Mama Quilla – Księżycowi czy Illapa – bogu błyskawic i deszczu. Chłopcy do lat dziesięciu, dziewczynki, wyłącznie te, które zachowały dziewictwo, do lat szesnastu. Chłopców wysyłano bezpośrednio do stolicy państwa, Cuzco. Dziewczynki uczono szycia, tkania i zasad zachowania reprezentantek władcy w zaświatach. Gdy i one były gotowe, także trafiały do Cuzco, gdzie Sapa Inca decydował, które z nich zostaną wysłanniczkami-ofiarami, a które pozostaną w stolicy jako przyszłe kapłanki lub konkubiny panującego. Dla wielu lokalnych elit poświęcenie własnego dziecka do rytuału capacocha było zaszczytem i honorem podnoszącym prestiż rodziny, a zarazem źródłem nadziei na życzliwość władcy. W stolicy imperium wybrane dzieci dobrze i obficie karmiono. Zamiast powszechnych w tej części Ameryki ziemniaków jadły mięso i kukurydzę, pokarmy bogaczy. Ubrane w strojne szaty były obiektem czci i podziwu. Po długim okresie rytualnych oczyszczeń, ceremonii i przygotowań, dzieci, kapłani i towarzyszące im orszaki ruszały w drogę powrotną z Cuzco do regionów, skąd pochodziły osoby wybrane na ofiarę. Celem były huacas, miejsca sakralne utożsamiane z bóstwami, przeznaczone na sprawowanie ceremonii capacocha, rozsiane po całym państwie, ulokowane z reguły na andyjskich szczytach, gdzie przecież, jak wierzono, najłatwiej o kontakt z zaświatami. Podróż trwała długo, często wiele miesięcy. Orszak zmierzał do wybranego huaca trasą biegnącą z Cuzco wzdłuż linii prostej, nie zważając na przeszkody i trudności topograficzne, doliny i rzeki. Na terenie Andów badacze zidentyfikowali około 40 wysokogórskich miejsc ofiarnych. Jedno z huacas mieściło się na szczycie Llullaillaco, drugiego co do wysokości czynnego wulkanu na świecie, który wybuchnął po raz ostatni w 1877 roku. Góra wznosi się na granicy Argentyny i Chile, w odległości – w linii prostej – 350 kilometrów dokładnie na wschód od Salty. – I ponad 1500 kilometrów na południe od Cuzco – dodaje po chwili Mario, rysując na serwetce położenie miejsc, o których opowiada. Tam właśnie, na szczycie Llullaillaco, na wysokości ponad 6700 metrów, amerykańsko-argentyńsko-peruwiańska ekspedycja odnalazła w 1999 roku zmumifikowane ciała trójki inkaskich dzieci poświęconych w ofierze podczas rytuału capacocha, który odbył się pomiędzy 1480 a 1523 rokiem, jak na to wskazuje datowanie radioaktywnym węglem C14.

Fragment książki „Zapiski uratowanego z wrzątku” Marka Pernala, wyd. Oficyna Wydawnicza Kontynenty