Opublikowano

Zapiski uratowanego z wrzątku

Dzieci z Llullaillaco

Spoglądam na twarz smagłolicej dziewczyny z odległości pół metra, może nieco mniejszej. Ma zamknięte oczy z ciemnymi rzęsami. Skóra młodzieńcza, niemal bez zmarszczek. Policzki nieco pucołowate. Nos lekko skrzywiony, na koniuszku zaczerwieniony. Ślady różu? Na czoło spadają czarne włosy splecione w dziesiątki cienkich warkoczyków. Czy nie jestem zbyt natrętny patrząc komuś w twarz z tak bliska? Nie. Dziewczyna nie żyje. Zmarła 500 lat temu.

1. Salta to jedna z najmniejszych prowincji Argentyny. Wciśnięta w północno-zachodni zakątek kraju, rozciąga się pomiędzy stokami Andów na zachodzie a tropikalnymi lasami yungas na północy, granicząc z Chile i Boliwią i otaczając półpierścieniem terytorium jeszcze bardziej oddalonej i jeszcze mniejszej prowincji Jujuy. Podróż do Salty to cała eskapada. Z Buenos Aires to ponad 1500 kilometrów po drogach wprawdzie asfaltowych, ale nienajlepszej jakości, przez tereny bardzo słabo zaludnione, z nielicznymi miastami i osiedlami argentyńskiego interioru. Na niektórych odcinkach trasy częściej spotkać można betonowe posterunki wojskowej policji niż samochód jadący z naprzeciwka. Ceniący sobie wygodę mogą odbyć tę wielogodzinną podróż autobusem wyposażonym w miejsca do leżenia, środkiem komunikacji święcącym tryumfy w kraju wyczyszczonym z linii kolejowych. Ceniący wygodę w sposób szczególny mogą oczywiście lecieć samolotem. Stolicą prowincja jest miasto Salta, nazywane często w Argentynie Salta la Linda, czyli „piękna”. Ci, którzy tu dotrą, będą zachwyceni różnorodnością miejscowych kultur, w architekturze, sztuce i gastronomii łączących tradycje hiszpańskie, argentyńskie, boliwijskie i ludów prekolumbijskich. Ja jechałem do Salty zaintrygowany informacjami o jednym z niezwykłych muzeów Ameryki Południowej i wiedziony chęcią poznania Mario Bernaskiego, wyjątkowej postaci argentyńskiej Polonii. Słyszałem o nim w Buenos Aires i pomyślałem, że chciałbym porozmawiać z osobą, która jak mało kto orientuje się w tajnikach andyjskiej archeologii.

W rozmowie telefonicznej Mario bez wahania zgodził się na spotkanie. Oczekiwał w jednej z małych salteńskich restauracji. Okazał się czterdziestolatkiem o uśmiechniętych oczach, ujmującym bezpośredniością i życzliwością. Ze swadą opowiadał o swoich polskich korzeniach, o żywym – jak to w Argentynie – życiu tradycyjnej wielopokoleniowej rodziny, o zachwycającej przyrodzie prowincji Salta. I o pracy, która była dla niego prawdziwą pasją. I to wówczas, nad tamales, porcją kukurydzy z siekanym mięsem zawiniętą w wielki kukurydziany liść, a potem ugotowaną na sposób naszych gołąbków – potrawą należącą do kultury kulinarnej całej Ameryki Łacińskiej – dowiedziałem się więcej o salteńskim Muzeum Archeologii Wysokogórskiej, w którym Mario był szefem oddziału zabezpieczającego funkcjonowanie aparatury kriogenicznej. Kriogenicznej? Tak, urządzeń pozwalających na stałe utrzymywanie bardzo niskich temperatur. Po co komu takie chłodnie w muzeum? Oto opowieść Mario.

2. W imperium Inków, jakie w okresie swego największego rozkwitu, przed podbojem dokonanym przez Hiszpanów w 1533 roku, rozciągało się wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej od północnych krańców dzisiejszego Ekwadoru po południowe krańce współczesnego Chile, sprawowany był wyjątkowo uroczysty rytuał religijny zwany capacocha. Było to wydarzenie o charakterze ofiarnym. Organizowano je, gdy panujący władca imperium, Sapa Inca, wstępował na tron, spłodził syna, chorował lub umierał. Ale także wtedy, gdy chciano uzyskać życzliwość bogów w czasie wojen, epidemii lub klęsk żywiołowych. Ceremonie capacocha ciągnęły się przez wiele tygodni. Główną rolę odgrywał w nich Sapa Inca, władca absolutny wymagający bezwzględnego posłuszeństwa, pan życia i śmierci swych poddanych. Oraz dzieci, bo to one były podczas capacocha zarówno wysłannikami do świata bogów, jak i ofiarami składanymi w trakcie ceremonii…

Mario przerywa na moment, jakby obawiając się efektu, jaki wywołuje taka informacja. Po chwili kontynuuje: – Po tym, jak Sapa Inca podjął decyzję o zorganizowaniu capacocha, każdy region imperium był zobowiązany do wybrania spośród lokalnych społeczności dzieci, które mogły zostać złożone w ofierze. Musiały być piękne, nieskazitelne, bez żadnych widocznych znamion czy wad cielesnych. Miały być przecież wysłannikami do świata bogów, tym najlepszym, co imperium mogło ofiarować najważniejszym postaciom inkaskich wierzeń: stwórcy świata Viracochy, Inti – Słońcu, Mama Quilla – Księżycowi czy Illapa – bogu błyskawic i deszczu. Chłopcy do lat dziesięciu, dziewczynki, wyłącznie te, które zachowały dziewictwo, do lat szesnastu. Chłopców wysyłano bezpośrednio do stolicy państwa, Cuzco. Dziewczynki uczono szycia, tkania i zasad zachowania reprezentantek władcy w zaświatach. Gdy i one były gotowe, także trafiały do Cuzco, gdzie Sapa Inca decydował, które z nich zostaną wysłanniczkami-ofiarami, a które pozostaną w stolicy jako przyszłe kapłanki lub konkubiny panującego. Dla wielu lokalnych elit poświęcenie własnego dziecka do rytuału capacocha było zaszczytem i honorem podnoszącym prestiż rodziny, a zarazem źródłem nadziei na życzliwość władcy. W stolicy imperium wybrane dzieci dobrze i obficie karmiono. Zamiast powszechnych w tej części Ameryki ziemniaków jadły mięso i kukurydzę, pokarmy bogaczy. Ubrane w strojne szaty były obiektem czci i podziwu. Po długim okresie rytualnych oczyszczeń, ceremonii i przygotowań, dzieci, kapłani i towarzyszące im orszaki ruszały w drogę powrotną z Cuzco do regionów, skąd pochodziły osoby wybrane na ofiarę. Celem były huacas, miejsca sakralne utożsamiane z bóstwami, przeznaczone na sprawowanie ceremonii capacocha, rozsiane po całym państwie, ulokowane z reguły na andyjskich szczytach, gdzie przecież, jak wierzono, najłatwiej o kontakt z zaświatami. Podróż trwała długo, często wiele miesięcy. Orszak zmierzał do wybranego huaca trasą biegnącą z Cuzco wzdłuż linii prostej, nie zważając na przeszkody i trudności topograficzne, doliny i rzeki. Na terenie Andów badacze zidentyfikowali około 40 wysokogórskich miejsc ofiarnych. Jedno z huacas mieściło się na szczycie Llullaillaco, drugiego co do wysokości czynnego wulkanu na świecie, który wybuchnął po raz ostatni w 1877 roku. Góra wznosi się na granicy Argentyny i Chile, w odległości – w linii prostej – 350 kilometrów dokładnie na wschód od Salty. – I ponad 1500 kilometrów na południe od Cuzco – dodaje po chwili Mario, rysując na serwetce położenie miejsc, o których opowiada. Tam właśnie, na szczycie Llullaillaco, na wysokości ponad 6700 metrów, amerykańsko-argentyńsko-peruwiańska ekspedycja odnalazła w 1999 roku zmumifikowane ciała trójki inkaskich dzieci poświęconych w ofierze podczas rytuału capacocha, który odbył się pomiędzy 1480 a 1523 rokiem, jak na to wskazuje datowanie radioaktywnym węglem C14.

Fragment książki „Zapiski uratowanego z wrzątku” Marka Pernala, wyd. Oficyna Wydawnicza Kontynenty