1/2014
Sunąłem więc po posadzce synagogi w Koczin rozważnie, poznając rękodzieło XVIII-wiecznych chińskich mistrzów – stopami. A przez rozwarte na oścież okna wpadało słońce i wyznaczało granicę mojego poznania: od bimy do ściany, w cieniu – można, od bimy do okna, w słońcu – nie można, parzy.
Stopami poznawałem keralskie pole ryżowe. Miękka, ciepła, homogeniczna mieszanka gliny, piasku i mułu otuliła moje nogi do kolan. Dno było twarde, równe i chłodne. Jego wypukłości, zagłębienia i krągłości układały mi się w tajemniczy ornament, zmuszały do poruszania nieśpiesznego. Sunąłem więc rozważnie, wybierałem i wiązałem w pęczki źdźbła ryżu i poznawałem dzieło natury – stopami. A pracujący obok Hindusi, do których nieproszony się przyłączyłem, po prostu zrobili mi miejsce w swoim szeregu. Kto się przyłączy?
2/2014
U wylotu uliczki sennie majaczyło morze. Na promenadzie w cieniu marmurowego daszku krył się monumentalny pomnik Mahatmy Gandhiego – pielgrzyma. To było we francuskim niegdyś Pondicherry, zwanym od 2006 roku Puducherry, nad Zatoką Bengalską. Stałem tak na indyjskiej Rue Dumas, mając sjestę śródziemnomorską wokół, a tuż obok resztę indyjskiego świata. Starałem się z ciszy wyłowić jego zgiełk i harmider. Nie wyłowiłem.
Jaką linią znaczą się miejsca, w których schodzi się to, co obce? Jaką fastrygą spaja się w jedno to, co osobne, jakim ściegiem łączy to, co rozryte i rozdarte? Jaką blizną zarastają zespolone krańce, skraje, kresy, gdy stają się wspólnotą?
Ukraina, Polska, Czechy, Sudan, Strefa Gazy, Peru, Ekwador, Indonezja i Ósmy kontynent – może tam znajdziesz odpowiedź? Zapraszam
3/2014
Na wysepce był jeden budynek: świątynia Buddy. Ot, cztery murowane ściany, ciemne, niskie wejście. Musiałem się pokornie schylić. Przeczekam. Podeschnę. Patio okalał jednak daszek tak wąski, że musiałem stać wyprostowany jak struna pod ścianą. Byłem więc uwięziony między wodą, która płynęła po ścianie
i po moich plecach, a ścianą deszczu, którą miałem przed sobą. Patio nie było puste. Dookoła, ramię w ramię, stali współtowarzysze mojej podróży. Dla każdego było miejsce. Mnich, który krzątał się po świątyni, przeszedł środkiem, nic sobie z deszczu nie robiąc, mokry jak wszyscy, przystanął na chwilę i uśmiechnął się. – Piękna pogoda – powiedział.
I wtedy przyszło przebudzenie. Oderwałem się od ściany, wszedłem w deszcz, ciepły, wyczekiwany, oczyszczający, i już spokojny wróciłem – ja, nieśpieszny przechodzień – do łódki.Podróż musi trwać.
Dariusz Fedor, redaktor naczelny