Patrzymy sobie w oczy przez chwilę. Ja i on – olbrzymi, kamienny posąg o żółtym zabarwieniu od ustawionego na trawie reflektora. Z miną posępną, skupioną, jakby zasłuchaną. A za jego plecami ocean. Wiem, że tam jest, choć skrywa się pod osłoną nocy. Zdradza go dźwięk szalejących fal i szum roztańczonego wiatru wykorzystującego tę bezkresną przestrzeń
Tekst: Ewa Wilczyńska-Saj
Z przodu stoi kobieta o egzotycznej urodzie, ubrana jedynie w spódnicę z białych piór i dwie łupiny kokosa zamocowane na bujnych piersiach. Boso, z muszelkami przy kostkach, z rozwianymi, długimi włosami o kruczoczarnej barwie. Przeplata między palcami dłoni jasny sznurek i, zmieniając jego układ, opowiada jakąś historię.
Nie jest to jeszcze śpiew, ale nie nazwałabym już tego mową. Samogłoski dominują w poszatkowanych sylabach, a oddech zgrabnie komponuje się z wiatrem, który również dorwał się do mikrofonu. Na nią pada światło drugiego reflektora, tym razem białe. Poza tym jest ciemno i trudno dojrzeć nawet innych słuchaczy siedzących na trawie w naturalnie ukształtowanym amfiteatrze. Noc jest pełna gwiazd, choć z zupełnie innych gwiazdozbiorów niż te widziane po europejskiej stronie globu.
Nie rozumiem nic z tego, co się dzieje, choć jestem tak oczarowana, że mam dreszcze na całym ciele. „Muszę tu wrócić” – myślę – „ale już bardziej świadomie. Poznać tę kulturę, to miejsce, ten język. Czuję, że muszę!”.
I wróciłam.
Siedem festiwali później.
Maleńki, trójkątny koniec świata
Dotrzeć na Wyspę Wielkanocną, a właściwie Rapa Nui – to nie lada wyzwanie. Nawet dla wprawnego obieżyświata z Europy. Blisko dwie doby w samolotach, trzy przesiadki, no i ten ostatni odcinek – zdecydowanie najbardziej emocjonujący – pięć i pół godziny samolotem nad samym oceanem! A po drodze nic poza wielką wodą, chmurami i ich wspólnym spektaklem. Aż w końcu pojawia się niepozorny skrawek lądu, daleko na Południowym Pacyfiku, i endorfiny szaleją.
Podekscytowana schodzę po schodkach przystawionych do samolotu, bezpośrednio na płytę niewielkiego lotniska. Figlarny wiatr od razu wplątuje się we włosy, a twarz pokrywa delikatna mgiełka oceanicznej wilgoci, przemycając przy okazji aromat egzotycznych kwiatów. Świadomość, że znów odwiedzam jedno z najbardziej tajemniczych miejsc na Ziemi, potęguje doznania.
To tu, zaledwie kilka kroków od lotniska, w cieniu majestatycznych posągów Moai, odbywa się festiwal jak z innej bajki. Jakby człowiek lecąc tym ostatnim samolotem, przysnął na dłużej i przeniósł się w świat z pogranicza snu i baśni. Radość, zabawa, muzyka i pozorna beztroska przejmują władzę nad mieszkańcami jedynego miasteczka na wyspie – Hanga Roa.
Na dwa tygodnie w roku, w szczycie sezonu przypadającym na styczeń i luty, Rapanujczycy wracają do swoich korzeni. Podkreślają swoją polinezyjską naturę, wyciągają dumnie do wierzchu osiągnięcia kulturowe, a chilijska flaga powiewa nieśmiało tylko w administracyjnych punktach. Czując się w tym czasie mocno nie na miejscu. Dodatkowo eksponowany na każdym kroku język rapanui spycha powszechny hiszpański na dalszy plan i czaruje swoją osobliwą intonacją. Wszystko to ma moc zatrzymywania czasu i potwierdzi to każdy, kto dał się uwieść magii Rapa Nui.
Po co to wszystko?
Odkąd świat dowiedział się o istnieniu wyspy, jej mieszkańców odciągano od własnej tożsamości. Już sama nazwa Wyspa Wielkanocna wydaje się nieco groteskowa dla miejsca, które nie ma pojęcia o Bogu zza wielkiej wody, a nawet dalej. Potem europejskie przepychanki wielkich żeglarzy o władzę nad tym lądem i misje chrześcijańskie, by pokazać, w co mają wierzyć lub czego zaniechać. Tak więc tatuaży zakazano, ciała okryto, imiona zamieniano, a nawet ich świętą ziemię odebrano, gdy ostatecznie wkroczyło Chile. Uznało, że ma tu blisko (bagatela, jakieś 3600 kilometrów), więc ta wyspa będzie ich. Od wtedy język hiszpański rozgościł się, kokosząc natarczywie pomiędzy posągami Moai, wraz z nowym prawem i zasadami. A kultura Rapanui zaczęła zatracać się coraz bardziej. Skomplikowana historia tego zakątka pokazuje wiele więcej przyczyn galopującego upadku rapanujskich korzeni, ale teraz nie o tym. Tym razem będzie o tych dobrych wpływach z zewnątrz, dźwiganiu się wyspiarzy i triumfie tradycji, którego opisywany festiwal jest czołową gwiazdą.
Tapati Rapa Nui
Nazwa ta oznacza Tydzień [kultury] Rapa Nui, ale z czasem wydarzenie rozwinęło się do tego stopnia, że ogromu aktywności nie dało się zmieścić w siedmiu dniach. Dlatego wydłużono obchody do dwóch tygodni. W tym okresie od rana do później nocy odbywają się konkurencje, prezentacje i koncerty. Można by powiedzieć, że dzienne wydarzenia są bardziej dla rdzennych mieszkańców, a nocne ścinają z nóg turystyczną część publiczności. Ale to by było zbyt duże uproszczenie. Bo jak konkurencje rękodzielnicze czy zawody sportów wodnych są ciekawe do obejrzenia przez chwilę i po kilku pamiątkowych zdjęciach można udać się na zwiedzanie wyspy, tak jest kilka wyjątków, które budzą ogromne emocje. Zwyczajnie szkoda by było je pominąć.
Fragment opowieści podróżnej autorstwa Ewy Wilczyńskiej-Saj z „Kontynentów” nr 41
Instagram: @e_w_a_w_a_y
Facebook: EwAway
Patronite: EwAway