Opublikowano

W drodze do Chavín de Huántar. Osiemnasty kilometr

Najpierw wcale nie wyróżnia się na tle innych ośnieżonych szczytów. To sprawa oświetlenia? Kursu i kąta, pod którym nadlatujemy? Jednak im mniejsza odległość dzieli nas od lodowo-skalnej bariery Białych Kordylierów, tym wyraźniej wyrasta ponad resztę otaczających go pięciotysięczników

Tekst: Roman Warszewski

1.
Podwójna śnieżna kopuła przedzielona głęboką przełęczą zaczyna zdecydowanie górować nad pozostałymi kolosami. Rośnie coraz bardziej, aż przesłania co najmniej połowę bulaju awionetki. Wstrzymujemy oddech. Twarzami przywieramy do szyb. Szeroko otwartymi oczami chłoniemy przepastny górsko-powietrzny przestwór przed nami, pod nami, obok i wokół nas. W całej okazałości mamy przed sobą Huascaran – najwyższy szczyt peruwiańskich Andów. Dla Inków i ich współczesnych potomków to wielkie bóstwo – apu. Dla nas – widok jedyny w swoim rodzaju. Taki, który potrwa tylko sekundy i już nigdy więcej się nie powtórzy. Dlatego trzeba go chłonąć, chłonąć, chłonąć…

Zaraz potem czujemy falę niespodziewanego powietrznego przypływu. Awionetka kołysze się, jakby jakiś gwałtowny nurt chciał ją porwać, uprowadzić i unieść w dół koryta wzburzonej rzeki. Czy to silny powietrzny wir – najpewniej jeden z wielu istniejących w pobliżu tak wielkiej śnieżno-lodowej czaszy? Podmuch wiatru, dla którego nasz samolot, a właściwie samolocik był czymś na kształt zabawki? A może na własnej skórze, w sposób najbardziej namacalny, doświadczamy istnienie grawitacji? Przecież tak wielki górski kolos musi przyciągać naszą awionetkę z siłą porównywalną z tą, z jaką Słońce przyciąga Ziemię.

Samolocik, drżąc, jakby poruszał się po dwustuletnich kocich łbach, robi dwa nawroty – raz w prawo, drugi raz w lewo i wykonuje dwa pełne okręgi wokół podwójnej lodowo-śnieżnej kopuły; siedzący po prawej i lewej burcie samolotu w równym stopniu mogą nasycić się niezwykłym widokiem. Nadłożyliśmy drogi, ale będąc tak blisko takiego majestatu i takiej potęgi, nie można było tego nie zrobić.

Nim jeszcze zdążyliśmy ochłonąć – ostro pikujemy ku ziemi. Maszyna uspokaja się, jej tor, choć wiodący stromo w dół, stabilizuje się i wyrównuje. Choć niechętnie, Huascaran wypuszcza nas ze swoich objęć. Jeszcze przez chwilę jakby nas ściga, ale słabnie coraz bardziej i nie daje rady… Każda minuta przybliża nas do lotniska w Ancie.

2.
To lądowisko to dziw nad dziwami. Od dawna popada w zapomnienie i otwiera się je tylko sporadycznie, jak pojawiają się tacy straceńcy jak my. Bo obsługę specjalnie trzeba było ściągnąć na nasz przylot. Tym bardziej nie chcieliśmy się spóźnić.

Anta to małe lotnisko w pobliżu Huaraz w Peru. Jeden krótki pas startowy i niewielka wieża kontrolna. Z kolei Huaraz leży w prowincji Ancash, u stóp najwyższego peruwiańskiego łańcucha górskiego – Białej Kordyliery. W tych szerokościach geograficznych to wielka gratka. Dlatego Huaraz – znane z nawiedzających je co jakiś czas bardzo silnych trzęsień ziemi – od wielu lat jest jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się w Ameryce Południowej ośrodków sportów zimowych. Przez cały rok oferuje śnieg pod równikiem. Jest czymś w rodzaju peruwiańskiego Zakopanego i Davos – w jednym.

Przede wszystkim rzeźba stała tu na bardzo wysokim poziomie. I to jeszcze na jakim! Gdy reprodukcje tutejszych rytów i płaskorzeźb ujrzał Pablo Picasso, był nimi zafascynowany. Nie mógł wyjść z podziwu widząc ich dojrzałość i artystyczną konsekwencję. A przede wszystkim urzekła go abstrakcyjność formy. Uznał, że twórcy z Chavín de Huántar zasługiwali na miano zaawansowanych abstrakcjonistów cztery tysiąclecia przed Europejczykami.

Fragment opowieści podróżnej z Kontynentów nr 36