Siedzą na skrzyniach, we trzech, pośrodku getta. Upał daje się we znaki, do tego trzeba się bezustannie odpędzać od much. Jeden z chłopaków ma koszulę w kwiaty, jest pogrążony w zadumie. Drugi ma oczy skośne, rysy jak z Polinezji. Ten jest skory do żartów, stroi grymasy do przechodzących dziewczyn, one przewracają oczami. Trzeci jest milczący, skoncentrowany, bezemocjonalny. Rozgląda się, nasłuchuje. Gdyby któryś z tych trzech chłopaków wyszedł z getta i trafił w ręce Bwa Kale, zostałby spalony żywcem. Egzekucji dokonano by za dnia, przed posterunkiem policji, bo tak w Port au Prince postępuje się z członkami gangów
Tekst: Tomasz Kunicki
Ma oliwkową koszulę, resztkę włosów, rozbiegane oczy, spracowane dłonie.
– W Port au Prince pracuję od szesnastu lat. Wszystko już widziałem. Wszystko. Na wspomnienie trzęsienia ziemi mam ciarki. Moja rodzina wróciła do Irlandii, do Galway. Wyjechali po tym, jak jednego dnia przez kilka godzin śledził nas człowiek na motocyklu. Wyjechali, bo bali się porwania. Każdy tutaj boi się porwania.
Ludzie, którzy tu ze mną byli, dziennikarze, widzieli wiele. Ale jeden z nich widział piekło. Byliśmy na skraju dzielnicy, skupieni, skoncentrowani na wydostaniu się, kiedy ulicę zablokowało około dwudziestu motocykli. Na każdym siedział mężczyzna z bronią. Na teren getta powoli wjechał czarny samochód. Z samochodu bez słowa wyszedł dobrze ubrany mężczyzna. Miał lufę przystawioną do skroni. Widzieliśmy coś, czego się nie powinno widzieć. Czego naprawdę nigdy się nie powinno widzieć. Widzieliśmy coś, z czym nie wyjeżdża się poza granicę getta. Widzisz, miałem wtedy samochód, którego klakson nie działał. Ja zwykle się nie denerwuję, widzisz, mieszkam w Port au Prince od dziecka. Ale wtedy tak, wtedy byłem zdenerwowany. Wtedy myślałem tylko o jednym: „jak?”. Tylko to jedno „jak?” kołatało mi się w głowie. „Jak się stąd wydostać?”. I wiesz, co zrobiłem? Nacisnąłem ten klakson. I ten klakson zadziałał ten jeden, jedyny raz i motocykle powoli się rozstąpiły, a ja powoli wyjechałem. I potem nie zadziałał już nigdy, już ani razu więcej. A potem, jadąc dalej, widziałem w lusterku ludzi jadących za mną, ulica za ulicą, zakręt za zakrętem. Ale przestali, zniknęli gdzieś w oddali. Nie wiem, dlaczego. Nie wiem, jak to się stało.
Czarny samochód podjeżdża pod dom, dom się rozpada, tak jak wszystko wokół. Ale mimo tego rozpadu coś się tu dzieje, jest jakiś ruch i jakieś życie. I zanim ktoś z tego samochodu wysiądzie, przebiega przed nami trójka dzieci, poganiając patykami plastikowe kółka. I jeszcze zanim drzwi się otworzą, przeleci biały karaibski ptak. I robi się ciszej, a chłopaki już nie żartują. A dziewczyna, która przechodziła ulicą, stoi w cieniu, przed fasadą na wpół rozsypanego domu i rzuca spojrzenia to na nas, to na samochód.
– Ey, Blanc! Tak wołają, kiedy się przechodzi i patrzą albo ze zdziwieniem, albo z ciekawością, a potem znikają, giną w tłumie, zapadają się w oddalenie, w gęstwinę straganów, kramów, bo całe miasto to wielkie targowisko, każdy sprzedaje to, co ma, marchew, cebulę, pomidory, plantany, kolczoch, groszek gołębi pwa kongo, sułtański turban, owoce flaszowca albo jabłko cukrowe, granat, limę, hibiskus, nerkowce, żywe kozy lub indyki. Nie ma przestrzeni publicznej i prywatnej, wszystko jest częścią wielkiego punktu wymiany i są nawet malunki naiwnych malarzy, okazja dla turystów – ale tu nie ma turystów, hotele wietrzeją puste, z basenów spuszczono wodę, a dzikie drzewa mangowe rosną na dziedzińcach.
Trzy dni nie słyszałem strzałów. Tak, ja cztery dni nie słyszałem strzałów, teraz jest okres świąteczny, jest spokojnie. Jest spokojnie, bo gangi się barykadują, boją się ludzi, boją się policji, boją się Stanów Zjednoczonych, które chcą tu wprowadzić żołnierzy. Ale żołnierze już byli w 1915 i potem w 1994 i teraz chcą przyjść znowu. Niech przyjdą, mówią ludzie, a nuż pomogą, bo tu już nie ma innego rozwiązania, nie ma recepty dla tego miasta. Ale Stany chcą pieniądze za porządek, najpierw x. Ale x to za mało, za to możemy posprzątać lotnisko i pałac prezydencki. Niech będzie 2x. Ale chodzą słuchy, że może znajdzie się 4x. Więc trzeba przełożyć termin, jeszcze poczekać. A miasto wciąż żyje zawieszone i czeka, jakby się zamyśliło nad sensem swojego istnienia.
Żeby wjechać do getta, trzeba zapłacić przy bramie. Sean, kiedy chce się poruszać po getcie, kupuje paczkę papierosów. I najpierw podsunie papierosa tu, zaraz podetknie tam, aż w końcu sami podchodzą, witają się, pierzcha podejrzliwość, zaczynają się żarty, słychać śmiech. Ale w dłoniach nadal mocno trzymają ciężkie, błyszczące w słońcu, wypolerowane karabiny. Bo chociaż teraz można wjechać, to może się przecież okazać, że wyjazd nie będzie łatwy. Bo może trzeba będzie poczekać, aż skończą strzelać. Bo tutaj teraz trwa wojna, my przeciwko nim.
Czy on się modli? On nie. Ale dzwonią do niego, proszą, żeby umówił ich z ounganem. Prosi się zwykle o dwie rzeczy. Pierwsza jest prostsza: szczęście. Można odprawić modlitwę w tej intencji. Druga jest bardziej skomplikowana. Druga rzecz to zemsta. O tym się już tak otwarcie nie mówi, te sprawy są tutaj bardziej ukryte, zachowane w milczeniu…