Opublikowano

Oclean X Ultra – szczoteczka podróżna

Dwie szczoteczki Oclean X Ultra zawieszona na magnetycznym uchwycie na ścianie w łazience

Kto?

Niżej podpisany z dentystami ma na bakier, dlatego ciągle szuka dla siebie najlepszej szczoteczki do zębów, aby – jeśli u dentysty się już pojawi – jak najkrócej musiał tam być. Gdy szczoteczki soniczne zaczęły się upowszechniać, wydał oszczędności i kupił szczoteczkę Philips Sonicare. Działała super. Przez pierwsze pół roku. Potem przestała działać, ale była na gwarancji. Została wymieniona. Działała super. Przez rok. Ale była na gwarancji. Została wymieniona. Działała super. Ale znowu przez rok. Tej wymiany gwarancja już nie obejmowała. Wkurzyłem się i kupiłem mało znaną wtedy chińską szczoteczkę Oclean. Działa już trzeci rok, zwiedziła ze mną pół świata, nie narzekam, wręcz przeciwnie – chwalę sobie. Ale pojawiło się na rynku coś ciekawego – Oclean X Ultra – może czas na zmianę?

A co ma szczoteczka do podróży? A to, że mam ją na każdym wyjeździe, czyli musi być wytrzymała, bateria ma działać długo, a sama szczoteczka powinna być godna zaufania. Czy taką właśnie znalazłem?

Dla kogo?

Oclean X Ultra to szczoteczka wyrafinowana. Można ją uruchomić i wybrać tryb, korzystając tylko z panelu dotykowego z przodu (tak, to panel dotykowy!), nie jest to jednak ani wygodne, ani pewne. Mały wyświetlacz, do tego jeszcze zakrzywiony, dużo opcji do wyboru… Jednak gdy połączy się ją ze smartfonem – przez Bluetooth albo Wi-Fi – otwiera się cała gama łatwo dostępnych możliwości. Dlatego osoby, które telefonu używają głównie do dzwonienia, będą miały z tego Ocleana pożytku niewiele więcej niż ze zwykłej szczoteczki. Za to użytkownicy smartfonów, korzystający z ich możliwości, mogą poważnie brać po uwagę wydanie ponad 600 zł na tę właśnie szczoteczkę.

Opakowanie

Opakowanie jest duże – już po tym widać, że zapłaciliśmy więcej niż za standardową szczoteczkę. I nie jest zwykły kartonik, ale eleganckie czerwone pudło z owijką, które potem żal wyrzucić. Delikatnie podnoszę górną pokrywkę – od razu widzę pięknie ułożoną pośrodku, w odpowiedniej wytłoczce, szczoteczkę. Pod nią instrukcja. Wyciągam kolejne rzeczy: ładowarkę (kolejna do kompletu, kolejna niekompatybilna z niczym, ale plus za kabel USB-C), uchwyt magnetyczny do mocowania do ściany (super sprawa!), zapasowe główki do szczoteczki i, o! eleganckie, antracytowe etui podróżne! No tu się zdziwiłem. I to nie byle jakie. Etui podróżne z USB-C, a to oznacza, że to etui służy także jako ładowarka. Super! Czyli jeden kabel na podróż mniej. Etui pomieści także dwie główki od szczoteczki.

Wygląd

Szczoteczka prezentuje się elegancko – czarna, z błyszczącym, à la chromowanym, dotykowym ekranem i przyciskiem – brak nachalnych napisów, brak zbędnych kolorów. Minimalistyczna i nienachalna. Na pewno nie wstyd postawić ją w łazience. Będzie godnie reprezentowała właściciela, magicznie zawieszona na magnetycznym uchwycie przyklejonym do ściany.

Aplikacja

To jest jednocześnie i minus, i plus tej szczoteczki. Plus za możliwość personalizacji trybu szczotkowania, wszystkie magiczne podpowiedzi, ustawienia i funkcje. Grafika, która pokazuje, ile szczotkowało się zęby każdego dnia, o której godzinie, które zęby się umyło, których nie, które dokładnie, które trzeba jeszcze poprawić. Dostaje się punkty – jeśli umyjesz zęby perfekcyjnie, otrzymasz 100 punktów. Jeśli umyjesz je niechlujnie – 50 punktów. Jeśli nie umyjesz w ogóle, zero. Ta aplikacja to tylko kawy nie robi…

Minus – za reklamę szczoteczki, która włącza się przy każdym jej uruchomieniu. Muszę odczekać trzy sekundy, aż zniknie, co jest, hmm, niepotrzebne. Design aplikacji odstaje od samego wyglądu szczoteczki. Mógłby być zdecydowanie bardziej nowoczesny.

Ale aplikacja działa, robotę robi. Pozwala na bezproblemowe podłączenie szczoteczki przez Bluetooth i Wi-Fi.

Używanie

Szczoteczka jest już podłączona do aplikacji, podłączona do Wi-Fi. Tryby są wybrane – inny na wieczór inny na ranek. Naciskam guzik. Nic. Przyduszam drugi raz. Coś zabrzęczało. Naciskam po raz trzeci – ok, jest, szczotkujemy. Po kilku chwilach słyszę głos – przestraszyłem się – Change brushing area. Ok, zmieniam (potem znajdę opcję, żeby zmienić język asystentki inteligentnego szczotkowania na polski – miła niespodzianka). Spód szczoteczki zaczyna się świecić na czerwono. Szybko wertuję instrukcję – zbyt mocno dociskam szczoteczkę do zębów. Odpuszczam, szczoteczka znów świeci na biało. Ekran odlicza sekundy do końca programu. Po szczotkowaniu sprawdzam wynik – 80 punktów na 100, nie jest źle. W aplikacji oglądam wykres, ile szczotkowałem którą strefę uzębienia, jak mocno dociskałem szczoteczkę. Moja ciekawość jest zaspokojona, a zęby umyte.

I najważniejsze w podróży – bateria. Jak na szczoteczkę podłączoną do Wi-Fi i Bluetooth jednocześnie, ciągle wymieniającą dane z telefonem, jest dobrze. W ciągu dwóch tygodni zużyłem około 50% baterii. Z tego prosty rachunek, że przy standardowym jej używaniu dwa razy dziennie bateria spokojnie powinna starczyć, bez ładowania, na miesiąc.

Plusy
+      wygląd szczoteczki oraz możliwość jej zawieszenia na magnetycznym uchwycie
+      dobra, długo trzymająca bateria
+      etui podróżne, które jest jednocześnie ładowarką USB-C
+      aplikacja i inteligentny asystent szczotkowania
+      przyzwoita cena jak za szczoteczkę tej jakości
+      kolor szczoteczki do wyboru przy zakupie
+      głośność działania

Minusy
–       konieczność podłączenia do smartfona w celu pełnej konfiguracji
–       cały czas nie wiem, ile razy muszę nacisnąć przycisk włącz, aby rozpocząć szczotkowanie (chyba 3)
–       szkoda, że Oclean zrezygnowało z magnetycznego uchwytu, który jednocześnie był ładowarką. Oddzielną ładowarkę łatwo zapodziać w łazienkowych szpargałach

Cena szczoteczki w sklepach: 649 zł
Link do oficjalnego sklepu Oclean: https://oclean.pl/produkt/zestaw-oclean-x-ultra-etui-ladujace-3-koncowki-uchwyt/

Nasza ocena: 4,8/5

Dane techniczne:
–       Waga: 110 g, waga z pokrowcem ładującym: 215 g
–       84 000 ruchów/min
–       dotykowy wyświetlacz
–       ładowanie przez etui lub załączoną ładowarkę (obie z USB-C)
–       czas pracy – do 40 dni
–       czas ładowania: 4,5 godziny
–       kompatybilna z Apple Health

Opublikowano

Recenzja EcoFlow River 2 Pro. Czy warto?

Lubię gadżety i wierzę, że mogą mi znacząco ułatwić życie. Może i naiwne myślenie, ale jakoś to moje gadżeciarstwo muszę sobie uzasadniać. Czy taki duży bank energii jak EcoFlow River 2 Pro jest mi potrzebny na co dzień? Nie. Czy jak już go będę miał, to będę z niego korzystał? Z pewnością. Czy pomoże mi, kiedy odłączą mi prąd? Przezorny zawsze ubezpieczony. Jeśli trzeba będzie uciekać w razie w….? Oby nie było takiej potrzeby. Ale tak – naładuję telefon, aparat, ewentualnie upichcę jakieś proste i szybkie danie na przenośnej kuchence indukcyjnej, moje radyjko ładowane USB będzie mogło nadawać w nieskończoność. Czy tyle prądu przyda się na wakacjach? W drodze z pewnością, na kempingu pewnie też. I w ten sposób trafiłem na EcoFlow River 2 Pro. Przyjrzyjmy się szczegółom. 

Rozmiar i pojemność baterii

Wszystko zależy, co przyjmiemy jako punkt odniesienia. Jeśli porównamy go do powerbanków, które większość z nas nosi w plecakach, to tak, EcoFlow jest potężny, waży prawie 8 kg i do plecaka czy na rower się nie zmieści. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na możliwości urządzenia – trzy klasyczne gniazdka, cztery porty USB, w tym jedno USB-C, funkcja ładowania panelami słonecznymi, z gniazda zapalniczki samochodowej (przez właśnie USB-C) oraz z sieci, a na wyjściu: możliwość ugotowania wody, obiadu, zasilenia lodówki przez kilka godzin, naładowania drona, nawigacji satelitarnej, telefonu, aparatu – wszystkiego, co ma baterie, albo potrzebuje do życia prądu. Jeśli te fakty weźmiemy pod uwagę, to nie, nie jest duży. Opiszę to marketingowo: pomimo stosunkowo małych rozmiarów, jego pojemność wynosząca 768 Wh i wydajność 800 W (lub aż 1600 W w trybie Boost!) okazały się wystarczające do zasilenia wszystkich moich urządzeń podczas wydłużonych wypraw samochodowo-kempingowych. Od zasilania aparatu, lamp, kuchenki, czajnika, po ładowanie telefonu i laptopa.

Ładowanie ze słońca

Najfajniejsze, bo – w teorii – prąd za darmo. W teorii, bo panel do tanich nie należy (od 1 tys. złotych do ponad 3 tys. zł w zależności od mocy). Bank energii też. Ten testowany to wydatek rzędu 3 tys. zł. Ale jak już ten cały sprzęt mamy, jak już zaświeci letnie słońce, to prąd jest całkowicie za free. Co lepsze. Możesz być całkowicie odcięty od sieci, na odludziu, w pięknym miejscu i nie martwić się, że nie naładujesz aparatu, drona, telefonu. Że nie ugotujesz wody, a lodówka przestanie działać. 

Czas ładowania od zera w polskim słońcu z panelem 200 W? Urządzenie wskazuje około 6 godzin. Z panelem o połowę mniejszym czas będzie dwa razy dłuższy. Minus? Trzeba pamiętać, że panel ładuje się najlepiej, kiedy jest ustawiony prostopadle do słońca. A ponieważ słońce nie jest nieruchome (a może jednak?) to nasz panel trzeba od czas do czasu przestawić i ustawić. 

Szybkie ładowanie

Albo szybka kradzież – no, może to zbyt drastyczne określenie: zamienię je na archaiczne „pajęczarstwo”. Taka sytuacja: nie ma słońca, jesteśmy w drodze, River 2 Pro rozładowany do zera. Za chwilę ruszamy w całkowitą głuszę, z dala od cywilizacji. Co robimy? Podjeżdżamy do restauracji, idziemy na obiad. Podłączamy EcoFlow do gniazdka w zasięgu wzroku. Próbujemy czymś zagłuszyć dość głośne chłodzenie. EcoFlow ładuje się z pełną mocą. Zanim zjemy deser, będzie naładowany do pełna – 70 minut. Ruszamy dalej. Noc nie będzie już ciemna, a naszym urządzeniom elektronicznym prądu nie zabraknie. 

Trwałość i bezpieczeństwo

Bank baterii nie jest wodoodporny. I na to trzeba uważać. Dobrze o niego dbać, nie wystawiać na deszcz ani nadmierny kurz. Najlepiej trzymać pod dachem, a jeśli zeń nie korzystamy – w zamknięciu. W przeciwnym razie długo się tym bankiem energii nie nacieszymy.

Najważniejsza część, bateria, jest zaprojektowana na dobre dziesięć lat ciągłego użytkowania bez znaczącego spadku pojemności. Starczy z nawiązką. Choć firma nie jest europejska, to wystarała się o certyfikat TUV – to gwarancja najwyższej jakości i wysokiego poziomu bezpieczeństwa dla wszystkich, nawet najbardziej delikatnych urządzeń elektronicznych.

Możliwości

Mogę zaparzyć filiżankę kawy w moim przenośnym ekspresie do kawy albo grillować na elektrycznym grillu pod gwiazdami – urządzenie, choć małe, to moc wyjściowa w funkcji X-Boost, do 1600 W, pozwala na wiele. Już nigdy więcej szukania chrustu i błąkania się po ciemny lesie, hurra!

Mobilność

To nie jest lekki sprzęt, to nie jest sprzęt na rower ani do kajaka. To sprzęt do samochodu, kampera, przyczepy kempingowej. Waży 7,8 kg i przypomina dużą kostkę z wygodnym, wielkim uchwytem z jednej strony. W wyjazdach zmotoryzowanych sprawdzi się znakomicie.

Kontrola

Bankiem energii steruje przez aplikację – po bezproblemowym i bezprzewodowym podłączeniu do smartfona. W aplikacji widzimy, ile prądu akurat zużywamy, jakie gniazdka są w użyciu, z czego urządzenie się ładuje i w jakim tempie (czy z gniazdka, czy ze słońca) oraz ile pozostało czasu do naładowania do pełna. 

Na codzień

Kemping, outdoor, wyprawy. Wtedy EcoFlow biorę ze sobą. Ale co, kiedy jestem w domu? Czasami zerwie się linia energetyczna. Nic nie szkodzi, dokończę sobie ten film, telewizor mogę podłączyć do EcoFlow. Nie ma prądu przez dłuższy czas? Podłączę i lodówkę. Zgłodniałem, a gaz akurat też wyłączyli? Na eintopf prądu starczy.

Podsumowanie

Bank energii sprawdza się. Uspokoił moją prepperską duszę, pozwolił na rozstawienie studia fotograficznego w plenerze, zjedzenie ciepłego, świeżo ugotowanego dania (czułem się prawie jak Makłowicz) ze świeżych warzyw w pięknych okolicznościach przyrody. Sprzęt, wraz z panelami słonecznymi jest absolutnie wart swojej ceny. 

„Kontynentowa” ocena przydatności w podróży:

4 na 5.

1 punkt mniej za brak jakichkolwiek zabezpieczeń przed wodą i kurzem, a także za wielkość i ciężar. Urządzenie tylko na wyprawy samochodowe i awaryjnie do domu.

Link do strony producenta:
https://ecoflow.com.pl/kategorie/stacje-zasilania/river-2-pro

Opublikowano

Ze słońcem, czyli zapiski człowieka odłączonego od kabla. Test EcoFlow Delta 1300

…a jeśli wyłączą prąd? …a jeśli zabraknie paliwa…? …a jeśli trzeba będzie porzucić dom i ruszyć w nieznane…?

Paczki były dwie. Przyszły 25 lutego. Drugiego dnia wojny na Wschodzie.

Tkwiłem właśnie ze wzrokiem wlepionym w telewizor, porównywałem najświeższe doniesienia polskich, ukraińskich, rosyjsko-, anglojęzycznych portali i załamywałem ręce nad kruchością tzw. ładu na świecie. Z jego wszechpotężnym internetem, wszechobecną informacją, wszechwładną łącznością, wszechdostępną mobilnością… Przecież te wszystkie „wszech-” zamienią się w bezradne „ech…” jak nie dostaną zasilania! Można zaszyć się w domu pod miastem albo gdzieś na bezludziu, zrobić zapaasy wody i żywności – ale jak zrobić zapasy prądu? Owszem, generator. Ale zaraz, zaraz – paliwo na razie do niego jest, ale już ceny szybują, już na stacjach kolejki… Przecież benzyny i ropy może po prostu nie być, jak w latach osiemdziesiątych, jak ja dobrze to pamiętam…

Wraz z narastającą falą uciekinierek z dziećmi we mnie narastał strach: może lada chwila trzeba będzie dzielić ich los? Generator zmieści się do bagażnika, póki starczy paliwa, można uciekać. A gdy się skończy…?

Paczki były w punkt. W czas.

Oswajanie

Prąd można wozić z sobą. Do jego wytworzenia służy przenośny panel fotowoltaiczny, do magazynowania – bateria. W paczkach, które przyszły w drugim dniu wojny, były oba te przedmioty – pod nazwą EcoFlow.

Najpierw rozpakowałem paczkę płaską. W środku była aktówka biznesmena. Tzn. coś, co ją przypominało: pokrowiec zasuwany na wodoodporny zamek błyskawiczny, wzmocniony i z z czterema karabińczykami od środka. W pokrowcu – panel o wymiarach 57x45x2 (złożony na cztery), 158x54x0,1 cm (rozłożony) i wadze 4 kg. Spodziewałem się kruchych tafli, zdejmowałem więc kolejne warstwy papieru i tektury niczym z muzealnego eksponatu. A tu wyłania się płachta laminowana, wodoodporna i sztywna jak blacha, za to miła i ciepła w dotyku. Z jednej strony kryją ją czarne czworokąty porowatych ogniw, z drugiej solidnie okleja przyjemnie szorstki materiał. Jego kolor – jakże się nie uśmiechnąć! – przywodzi na myśl elegancką szarość klasycznego garnituru rodem z pracowni krawieckiej na Savile Row w Londynie (por. „Kingsman” etc.). Panel i elegancja? Kto by pomyślał…

Brzegi, na wieki sklejone (zgrzane?) ze sobą, zdobi osiem, rozmieszczonych symetrycznie po obu stronach długich boków, otworów o średnicy ok. …cm. Są wykończone metalową obręczą i dzięki temu nie ma obawy, że wieszając lub mocując panel do powierzchni poziomej czy pionowej, rozerwiemy jego warstwę ochronną.

„Dobra nasza” – pomyślałem, „panel mocno trzyma się kupy. Można go zapakować w aktówkę, albo i złapać pod pachę (złożony wchodzi idealnie między nią a złożoną dłoń) i gnać”.

A w drugą rękę?

Druga paczka była parokrotnie cięższa. Niejeden raz nadwerężałem kręgosłup, przenosząc akumulator samochodowy i montując to kanciaste cholerstwo pod maską. Spodziewałem się podobnych atrakcji i teraz.

Zatem: sztywny karton w kolorze tektury. W nim – zabezpieczony piankowymi narożnikami – karton w kolorze czarnym. W nim – pod czarną pokrywą z delikatniejszej pianki – czarny pokrowiec z materiału. „Skończą się wreszcie te matrioszki?”. Zapuściłem rękę w głąb i od razu wyczułem przez materiał futerału solidne ucho, a z drugiej strony – taki sam uchwyt. Wyciągnąłem potwora na światło dzienne. Po zsunięciu pokrowca ujrzałem solidną plastikową obudowę, z ergonomicznymi, przyjaznymi dla dłoni uchwytami, pozbawioną jakichkolwiek ostrych krawędzi, rogów czy wystających kikutków. Bateria.

Ustawiłem ją na środku pokoju i biegałem dookoła, przyglądając się atrakcjom rozmieszczonym po obu stronach.

Ciężar odczuwalny

Na jednej mniejszej ściance bocznej – cztery (!) gniazdka o znajomym kształcie: sieciowe, na 230 V. Pod spodem gumowa zaślepka. Lekko odciągam opuszkiem – gniazdo samochodowe! Aha, zaślepka łatwo zeszła, teraz pewnie, jak zawsze, nie da się równie łatwo nałożyć z powrotem. A nie, wskoczyła na miejsce od razu! Miło. Między gniazdami maleńki podłużny przycisk. O nim za chwilę.

Druga ścianka mniejsza – o, tu się dzieje. W jednym rzędzie cztery gniazda: dwa USB–A i dwa do szybkiego ładowania. Pod nimi jeszcze dwa USB-C rozdzielone przyciskiem DC ON/OFF.

Na samym dole okrągły, łatwy do wyczucia po ciemku przycisk ON/OFF. Naciskam raz. Przytrzymuję dwie sekundy – pik! (aha, zabezpieczenie przed przypadkowym włączeniem) – i rozbłyska display na samej górze ścianki. Cyfry i niebieski okrąg jarzą się ostro, wyróżniając wyraźnie na ciemnym tle. Nie będzie problemu z odczytem ani w ciemności, ani w słońcu – co potwierdziło mi się w kolejnych dniach. Cyfry z lewej – 99 hours – to wartość maksymalna, pokazująca czas potrzebny do…? W środku niebieskiego okręgu (jak się później okaże – podzielonego na osiem odcinków, z których kolejne zanikają wraz z rozładowywaniem się baterii) świeci aktualna pojemność baterii, 100%. Z prawej cztery zera górne z napisem INPUT Watts i cztery dolne (OUTPUT Watts) monitorują na bieżącą prąd ładujący (z paneli lub z gniazdka) lub rozładowujący baterię.

Na ściance dużej znajduję klapkę z oczywistymi rysunkami i podpisami dla nierozumiejących pisma obrazkowego: SOLAR CHARGE, X-STREAM CHARGE i OVERLOAD PROTECTION 20A MAX. Gniazdka pod klapką obwiedzione są żółto-czarnym szlaczkiem, by nie było wątpliwości, gdzie wtykać. No to już wiemy, gdzie ładujemy.

Nad klapką, za plastikową kratką, widoczne są okrągłe wloty powietrza. Takie same są po przeciwnej stronie. To oczywiście wentylatory, do których jeszcze wrócę.

Obracanie baterią na np. drewnianym czy kamiennym (płytka) podłożu sprawia trudność. To dobrze. Podłoga i dolne krawędzie do wysokości trzech centymetrów zabezpieczone są antypoślizgową gumą. Taka sama guma jest dookoła górnej powierzchni, która zresztą jest delikatnie zagłębiona, przez co położone na niej przedmioty (telefon, power bank, kasa fiskalna) nie zsuną się ani nie spadną. Dzięki tej gumie ten ciężki było nie było kloc z prądem nie będzie „tańczył” po płaskiej nawierzchni, nie ruszy też w niekontrolowaną podróż, kopnięty niechcący przez nieuważnego perypatetyka.

Jeszcze słowo o wadze. Bo skoro mam gnać z panelem pod pachą i z baterią w drugiej ręce… Uchwyty są bardzo wygodne, dłonie wchodzą w nie i zaciskają się na nich w naturalny sposób, a nic ostrego nie pije w palce. Uniosłem baterię jedną ręką: „Myślałem, że jest cięższa”. I oceniłem: „Jakieś osiem kilo”. Nieprawda. Czternaście. Osiem to „ciężar odczuwalny”. Sześć kilo odjęte przez wygodę.

Fizyka i metafizyka

Uruchomienie jest banalnie proste – by pobierać prąd, wystarczy wcisnąć (i przytrzymać) guzik ON. Należy jednak pamiętać, że albo ładujemy USB, albo z gniazd sieciowych – z obu na raz korzystać się nie da. Do przełączania służą małe, podłużne guziki z białą diodką umieszczone pod gniazdkami. Czyli: podłączasz żonie suszarkę do pasującego gniazdka, wciskasz mały guzik pod nim i – niech suszy! Chcesz ładować telefon z USB – wciskasz wtyczkę w wybrane gniazdko, klikasz małym przełącznikiem pod nim – i się ładuje. Proste i intuicyjne.

Łatwe jest też ładowanie baterii. Możliwości są trzy, wszystkie pod jedną (opisaną wyżej) klapką: albo z gniazda sieciowego 230 V (kabel w komplecie), albo z gniazda zapalniczki samochodowej (kabel trzeba dokupić), albo – i to nas najbardziej interesuje – słońcem, via panel fotowoltaiczny. Skupmy się na nim.

Z kostki przytwierdzonej do panelu wystają dwa kable – jeden zakończony wtykiem (męski), drugi gniazdkiem (żeński). Łączenie nie jest standardowe, przypomina duży jack. Trzeba je połączyć z podwójnym kablem zewnętrznym. Tu nie sposób się pomylić. Nie dość, że da się je spiąć tylko w ten jeden, właściwy, sposób, to jeszcze dla pewności mają oznaczone bieguny: naklejkami („+” i „–”) oraz kolorem (standardowo, czerwony plus). Widać, że producent wziął pod uwagę umiejętności także niezłomnych „specjalistów” od psucia („co się nie da?!”) – no nie da się inaczej. Zatem: dwa kliknięcia i panel gotowy do pracy. Jeszcze tylko wtyczka-gniazdko pod klapką – i tu odrobina metafizyki przedmiotu. Wtyczka ma bowiem taką konstrukcję, że wchodzi tylko w jednym położeniu. Wierzcie albo nie, ale ANI RAZU podczas miesiąca użytkowania nie musiałem zastanawiać się, którą stroną wetknąć. Bo znacie to powiedzenie informatyków o USB? Że wtyka się je dopiero za trzecim razem? Pierwszy raz:

„Nie, trzeba odwrotnie”. Drugi: „Nie, to jednak nie ta strona”. Odwracamy trzeci raz: „Tak, wszedł”. W EcoFlow kabel zawsze tak usłużnie układał się w dłoni, że wchodził za pierwszym razem. Nawet po omacku.

Sprzęt zatem połączony, ekranik się jarzy, wszystko gra, do kompletu potrzebne jeszcze słońce. Jeśli dzień ponury, ładowania nie będzie. Tzn. coś tam może i drgnie na displayu, ale za mało, by był z tego pożytek. Za to w dzień słoneczny! Najpierw powiesiłem panel za metalowe „uszy” na haczykach – pionowo na ścianie. Słońce waliło prosto w niego i zaczęło się ładowanie baterii. Ale jakoś słabo. Zdjąłem więc ze ściany i metodą poszukiwaczy złota (to tu, to tam, to pod kątem ostrym, to rozwartym) zacząłem wyłuskiwać słoneczną energię. Display cierpliwie podpowiadał: zimno, zimno, ciepło, cieplej, gorąco. Najtrafniejsze okazało się oparcie rozłożonego panelu o stolik „twarzą” do słońca – czyli tak, by promienie padały niemal prostopadle na fotowoltaikę. Ładowanie ruszyło z kopyta, tzn. w tempie ok. 10 proc. na godzinę. I już wiedziałem, że to ma sens: ok. pięć procent baterii zużywała na godzinę moja dwudrzwiowa ogromna lodówka domowa, którą podłączyłem w drugiej kolejności. Bo w pierwszej podłączyłem ekspres do kawy. Ten się uruchomił i zaparzył kawę na tak nikłym zużyciu, że display nawet tego nie odnotował.

W domu i w zagrodzie

Od tej pory miałem zabawę. Dniami (akurat przyszło parę jasnych) ładowałem na tarasie, wieczorami podłączałem różne sprzęty. Solidny stacjonarny iMac wraz z drukarką zużywał jakieś 5 proc. na godzinę. Suszarka żony (1000 W) – parę proc. na całą głowę. Lodówka, kawiarka – jak wyżej. Gdy skończyły się sprzęty domowe, wziąłem się do robót ogrodowych. I tu EcoFlow – bez przedłużaczy itd. – okazało się też bardzo przydatne. Ręczna pilarka elektryczna na wysięgniku – proszę bardzo, godzina pracy, ok. 20 proc. zużycia. Solidna czeska krajzega (jaka ulga bez rozwijania długiego przedłużacza!) – podobnie. Rozdrabniarka do gałęzi – da capo al fine. Właściwie nie było w domu i na zewnątrz sprzętu elektrycznego, którego nie uruchomiłbym z tej baterii. I żaden nie pracował inaczej, niż na prądzie sieciowym. O ładowaniu telefonów, laptopa i power banków nie wspomnę, bo to funkcja oczywista. Oczyma wyobraźni już widziałem się w głuszy, przy samochodzie, słuchającego boskiego pobrzękiwania Ali Farka Touré z mojego przenośnego marshalla, pijącego nieodzowne espresso z najlepszego, bo domowego, ekspresu, a wieczorem czytającego po raz kolejny „Oswajanie świata” Nicolasa Bouviera przy świetle ledowej lampki nocnej i pijącego gorącą herbatkę z zagotowanej w normalnym elektrycznym czajniku (a nie na kuchence z kartuszem napełnionym ruskim gazem) wody. Ech, piękne jest życie człowieka odłączonego od kabla.

I komu to potrzebne?

W czasach niepewnych, w których ten, kto ma nośniki energii, rządzi – zestaw EcoFlow daje namiastkę niezależności. Pozwoli przetrwać (a może i trwać) w warunkach domowych black out (dawniej się to nazywało: dwudziesty stopień zasilania…) i inne zawieruchy – w łączności ze światem i zapewniając elementarne potrzeby: ciepłą wodę, gotowanie, przechowywanie żywności i oświetlenie. Dla prepersów – jak znalazł.

Sprzęt idealny na wyprawy samochodowe (jednak trochę waży…), a jeśli dla piechurów, to tylko typu Mateusz Waligóra, który po pustyni Gobi ciągnął wózek 250 kg, więc te 15 kg w te czy we wte…

Na pobyty daleko od cywilizacji (bez utraty kontaktu) w gronie paroosobowym, z camperem, namiotem, przyczepą itp.

Do zasilania stoisk na wszelkiego rodzaju targach i festiwalach – np. stoisko „Kontynentów” na tegorocznych Kolosach (tzn. kasa fiskalna, terminal, ładowarka telefoniczna i lampka led) prąd miało tylko z niego. Raz naładowany, zużył 60 proc. pojemności przez trzy dni, pracując po 12 godz. dziennie.

Byle nam tylko słońca nie zabrakło.

Parametry techniczne

BateriaPanel 110W
Waga: 14 kg
Wymiary: 40 x 21 x 27 cm
Temperatura pracy: Od – 20 do 45°C
Temperatura ładowania: Od 0 do 45°C
Certyfikaty: UL, CE, FCC, RoHS, PSE
Pojemność akumulatora: 1260 Wh (50.4 V)
Żywotność akumulatora: 800 cykli ładowania (do poziomu 80%)
Typ akumulatora: 18650 Li-Ion
Porty wejściowe: AC X-STREAM Charge, 1200 W maks., 220-240 V (50Hz/60Hz),
Port ładowania solarnego: 400 W 10-65 V DC 10 A maks., Gniazdko samochodowe: 12V/24 V DC 10 A maks.
Porty wyjściowe 4x AC [230 V, 50 Hz];
2x USB-A 12 W każdy, 5 V, 2.4 A maks.;
2x USB-A Fast Charge 5V/2.4A,9V/2A,12V/1.5A 18W Max.;
2x USB-C Output 60 W każdy, 5 V DC, 9 V DC, 12 V DC, 20 V DC, 3 A maks.
1x Gniazdko samochodowe 136 W, 13.6 V DC, 10 A maks.
Waga: 4 kg
Wymiary (rozłożone): 158 x 54 x 0,3 cm
Wymiary (złożone): 57 x 45 x 2 cm
Moc: 110 W (+/ – 5 W)
Napięcie jałowe: 21.6V(Vmp18.0V)
Efektywność: 20-21%
Ogniwa: Monokrystaliczne
Wyjścia
Port MC4 do USB-C: maks. 24 V, do maks. 6 A
Port MC4 do XT60: maks. 80 V, do maks. 10 A
Możliwość łączenia
Tak, w przypadku Delta 1300 do trzech paneli, w przypadku River 370 do dwóch paneli

EcoFlow Delta 1300

https://ecoflow.com.pl/

ZaletyWady
EcoFlow Delta 1300
•  niezależność energetyczna
•  prosta, intuicyjny montaż i obsługa
•  ergonomiczna konstrukcja
•  elegancki design
•  wodoodporność panelu
•  możliwość podłączenia kilku sprzętów na raz
•  prąd stały lub zmienny na wyjściu – do wyboru
•  funkcja EPS (bateria, podłączona do sieci, przełącza się w tryb akumulatorowy w 30 ms)
•  możliwość podłączenia do paneli przenośnych bądź domowych, tych, które są na dachu
•  dość głośne wentylatory (zwłaszcza podczas szybkiego ładowania w pomieszczeniu z sieci)