Opublikowano

Ze słońcem, czyli zapiski człowieka odłączonego od kabla. Test EcoFlow Delta 1300

…a jeśli wyłączą prąd? …a jeśli zabraknie paliwa…? …a jeśli trzeba będzie porzucić dom i ruszyć w nieznane…?

Paczki były dwie. Przyszły 25 lutego. Drugiego dnia wojny na Wschodzie.

Tkwiłem właśnie ze wzrokiem wlepionym w telewizor, porównywałem najświeższe doniesienia polskich, ukraińskich, rosyjsko-, anglojęzycznych portali i załamywałem ręce nad kruchością tzw. ładu na świecie. Z jego wszechpotężnym internetem, wszechobecną informacją, wszechwładną łącznością, wszechdostępną mobilnością… Przecież te wszystkie „wszech-” zamienią się w bezradne „ech…” jak nie dostaną zasilania! Można zaszyć się w domu pod miastem albo gdzieś na bezludziu, zrobić zapaasy wody i żywności – ale jak zrobić zapasy prądu? Owszem, generator. Ale zaraz, zaraz – paliwo na razie do niego jest, ale już ceny szybują, już na stacjach kolejki… Przecież benzyny i ropy może po prostu nie być, jak w latach osiemdziesiątych, jak ja dobrze to pamiętam…

Wraz z narastającą falą uciekinierek z dziećmi we mnie narastał strach: może lada chwila trzeba będzie dzielić ich los? Generator zmieści się do bagażnika, póki starczy paliwa, można uciekać. A gdy się skończy…?

Paczki były w punkt. W czas.

Oswajanie

Prąd można wozić z sobą. Do jego wytworzenia służy przenośny panel fotowoltaiczny, do magazynowania – bateria. W paczkach, które przyszły w drugim dniu wojny, były oba te przedmioty – pod nazwą EcoFlow.

Najpierw rozpakowałem paczkę płaską. W środku była aktówka biznesmena. Tzn. coś, co ją przypominało: pokrowiec zasuwany na wodoodporny zamek błyskawiczny, wzmocniony i z z czterema karabińczykami od środka. W pokrowcu – panel o wymiarach 57x45x2 (złożony na cztery), 158x54x0,1 cm (rozłożony) i wadze 4 kg. Spodziewałem się kruchych tafli, zdejmowałem więc kolejne warstwy papieru i tektury niczym z muzealnego eksponatu. A tu wyłania się płachta laminowana, wodoodporna i sztywna jak blacha, za to miła i ciepła w dotyku. Z jednej strony kryją ją czarne czworokąty porowatych ogniw, z drugiej solidnie okleja przyjemnie szorstki materiał. Jego kolor – jakże się nie uśmiechnąć! – przywodzi na myśl elegancką szarość klasycznego garnituru rodem z pracowni krawieckiej na Savile Row w Londynie (por. „Kingsman” etc.). Panel i elegancja? Kto by pomyślał…

Brzegi, na wieki sklejone (zgrzane?) ze sobą, zdobi osiem, rozmieszczonych symetrycznie po obu stronach długich boków, otworów o średnicy ok. …cm. Są wykończone metalową obręczą i dzięki temu nie ma obawy, że wieszając lub mocując panel do powierzchni poziomej czy pionowej, rozerwiemy jego warstwę ochronną.

„Dobra nasza” – pomyślałem, „panel mocno trzyma się kupy. Można go zapakować w aktówkę, albo i złapać pod pachę (złożony wchodzi idealnie między nią a złożoną dłoń) i gnać”.

A w drugą rękę?

Druga paczka była parokrotnie cięższa. Niejeden raz nadwerężałem kręgosłup, przenosząc akumulator samochodowy i montując to kanciaste cholerstwo pod maską. Spodziewałem się podobnych atrakcji i teraz.

Zatem: sztywny karton w kolorze tektury. W nim – zabezpieczony piankowymi narożnikami – karton w kolorze czarnym. W nim – pod czarną pokrywą z delikatniejszej pianki – czarny pokrowiec z materiału. „Skończą się wreszcie te matrioszki?”. Zapuściłem rękę w głąb i od razu wyczułem przez materiał futerału solidne ucho, a z drugiej strony – taki sam uchwyt. Wyciągnąłem potwora na światło dzienne. Po zsunięciu pokrowca ujrzałem solidną plastikową obudowę, z ergonomicznymi, przyjaznymi dla dłoni uchwytami, pozbawioną jakichkolwiek ostrych krawędzi, rogów czy wystających kikutków. Bateria.

Ustawiłem ją na środku pokoju i biegałem dookoła, przyglądając się atrakcjom rozmieszczonym po obu stronach.

Ciężar odczuwalny

Na jednej mniejszej ściance bocznej – cztery (!) gniazdka o znajomym kształcie: sieciowe, na 230 V. Pod spodem gumowa zaślepka. Lekko odciągam opuszkiem – gniazdo samochodowe! Aha, zaślepka łatwo zeszła, teraz pewnie, jak zawsze, nie da się równie łatwo nałożyć z powrotem. A nie, wskoczyła na miejsce od razu! Miło. Między gniazdami maleńki podłużny przycisk. O nim za chwilę.

Druga ścianka mniejsza – o, tu się dzieje. W jednym rzędzie cztery gniazda: dwa USB–A i dwa do szybkiego ładowania. Pod nimi jeszcze dwa USB-C rozdzielone przyciskiem DC ON/OFF.

Na samym dole okrągły, łatwy do wyczucia po ciemku przycisk ON/OFF. Naciskam raz. Przytrzymuję dwie sekundy – pik! (aha, zabezpieczenie przed przypadkowym włączeniem) – i rozbłyska display na samej górze ścianki. Cyfry i niebieski okrąg jarzą się ostro, wyróżniając wyraźnie na ciemnym tle. Nie będzie problemu z odczytem ani w ciemności, ani w słońcu – co potwierdziło mi się w kolejnych dniach. Cyfry z lewej – 99 hours – to wartość maksymalna, pokazująca czas potrzebny do…? W środku niebieskiego okręgu (jak się później okaże – podzielonego na osiem odcinków, z których kolejne zanikają wraz z rozładowywaniem się baterii) świeci aktualna pojemność baterii, 100%. Z prawej cztery zera górne z napisem INPUT Watts i cztery dolne (OUTPUT Watts) monitorują na bieżącą prąd ładujący (z paneli lub z gniazdka) lub rozładowujący baterię.

Na ściance dużej znajduję klapkę z oczywistymi rysunkami i podpisami dla nierozumiejących pisma obrazkowego: SOLAR CHARGE, X-STREAM CHARGE i OVERLOAD PROTECTION 20A MAX. Gniazdka pod klapką obwiedzione są żółto-czarnym szlaczkiem, by nie było wątpliwości, gdzie wtykać. No to już wiemy, gdzie ładujemy.

Nad klapką, za plastikową kratką, widoczne są okrągłe wloty powietrza. Takie same są po przeciwnej stronie. To oczywiście wentylatory, do których jeszcze wrócę.

Obracanie baterią na np. drewnianym czy kamiennym (płytka) podłożu sprawia trudność. To dobrze. Podłoga i dolne krawędzie do wysokości trzech centymetrów zabezpieczone są antypoślizgową gumą. Taka sama guma jest dookoła górnej powierzchni, która zresztą jest delikatnie zagłębiona, przez co położone na niej przedmioty (telefon, power bank, kasa fiskalna) nie zsuną się ani nie spadną. Dzięki tej gumie ten ciężki było nie było kloc z prądem nie będzie „tańczył” po płaskiej nawierzchni, nie ruszy też w niekontrolowaną podróż, kopnięty niechcący przez nieuważnego perypatetyka.

Jeszcze słowo o wadze. Bo skoro mam gnać z panelem pod pachą i z baterią w drugiej ręce… Uchwyty są bardzo wygodne, dłonie wchodzą w nie i zaciskają się na nich w naturalny sposób, a nic ostrego nie pije w palce. Uniosłem baterię jedną ręką: „Myślałem, że jest cięższa”. I oceniłem: „Jakieś osiem kilo”. Nieprawda. Czternaście. Osiem to „ciężar odczuwalny”. Sześć kilo odjęte przez wygodę.

Fizyka i metafizyka

Uruchomienie jest banalnie proste – by pobierać prąd, wystarczy wcisnąć (i przytrzymać) guzik ON. Należy jednak pamiętać, że albo ładujemy USB, albo z gniazd sieciowych – z obu na raz korzystać się nie da. Do przełączania służą małe, podłużne guziki z białą diodką umieszczone pod gniazdkami. Czyli: podłączasz żonie suszarkę do pasującego gniazdka, wciskasz mały guzik pod nim i – niech suszy! Chcesz ładować telefon z USB – wciskasz wtyczkę w wybrane gniazdko, klikasz małym przełącznikiem pod nim – i się ładuje. Proste i intuicyjne.

Łatwe jest też ładowanie baterii. Możliwości są trzy, wszystkie pod jedną (opisaną wyżej) klapką: albo z gniazda sieciowego 230 V (kabel w komplecie), albo z gniazda zapalniczki samochodowej (kabel trzeba dokupić), albo – i to nas najbardziej interesuje – słońcem, via panel fotowoltaiczny. Skupmy się na nim.

Z kostki przytwierdzonej do panelu wystają dwa kable – jeden zakończony wtykiem (męski), drugi gniazdkiem (żeński). Łączenie nie jest standardowe, przypomina duży jack. Trzeba je połączyć z podwójnym kablem zewnętrznym. Tu nie sposób się pomylić. Nie dość, że da się je spiąć tylko w ten jeden, właściwy, sposób, to jeszcze dla pewności mają oznaczone bieguny: naklejkami („+” i „–”) oraz kolorem (standardowo, czerwony plus). Widać, że producent wziął pod uwagę umiejętności także niezłomnych „specjalistów” od psucia („co się nie da?!”) – no nie da się inaczej. Zatem: dwa kliknięcia i panel gotowy do pracy. Jeszcze tylko wtyczka-gniazdko pod klapką – i tu odrobina metafizyki przedmiotu. Wtyczka ma bowiem taką konstrukcję, że wchodzi tylko w jednym położeniu. Wierzcie albo nie, ale ANI RAZU podczas miesiąca użytkowania nie musiałem zastanawiać się, którą stroną wetknąć. Bo znacie to powiedzenie informatyków o USB? Że wtyka się je dopiero za trzecim razem? Pierwszy raz:

„Nie, trzeba odwrotnie”. Drugi: „Nie, to jednak nie ta strona”. Odwracamy trzeci raz: „Tak, wszedł”. W EcoFlow kabel zawsze tak usłużnie układał się w dłoni, że wchodził za pierwszym razem. Nawet po omacku.

Sprzęt zatem połączony, ekranik się jarzy, wszystko gra, do kompletu potrzebne jeszcze słońce. Jeśli dzień ponury, ładowania nie będzie. Tzn. coś tam może i drgnie na displayu, ale za mało, by był z tego pożytek. Za to w dzień słoneczny! Najpierw powiesiłem panel za metalowe „uszy” na haczykach – pionowo na ścianie. Słońce waliło prosto w niego i zaczęło się ładowanie baterii. Ale jakoś słabo. Zdjąłem więc ze ściany i metodą poszukiwaczy złota (to tu, to tam, to pod kątem ostrym, to rozwartym) zacząłem wyłuskiwać słoneczną energię. Display cierpliwie podpowiadał: zimno, zimno, ciepło, cieplej, gorąco. Najtrafniejsze okazało się oparcie rozłożonego panelu o stolik „twarzą” do słońca – czyli tak, by promienie padały niemal prostopadle na fotowoltaikę. Ładowanie ruszyło z kopyta, tzn. w tempie ok. 10 proc. na godzinę. I już wiedziałem, że to ma sens: ok. pięć procent baterii zużywała na godzinę moja dwudrzwiowa ogromna lodówka domowa, którą podłączyłem w drugiej kolejności. Bo w pierwszej podłączyłem ekspres do kawy. Ten się uruchomił i zaparzył kawę na tak nikłym zużyciu, że display nawet tego nie odnotował.

W domu i w zagrodzie

Od tej pory miałem zabawę. Dniami (akurat przyszło parę jasnych) ładowałem na tarasie, wieczorami podłączałem różne sprzęty. Solidny stacjonarny iMac wraz z drukarką zużywał jakieś 5 proc. na godzinę. Suszarka żony (1000 W) – parę proc. na całą głowę. Lodówka, kawiarka – jak wyżej. Gdy skończyły się sprzęty domowe, wziąłem się do robót ogrodowych. I tu EcoFlow – bez przedłużaczy itd. – okazało się też bardzo przydatne. Ręczna pilarka elektryczna na wysięgniku – proszę bardzo, godzina pracy, ok. 20 proc. zużycia. Solidna czeska krajzega (jaka ulga bez rozwijania długiego przedłużacza!) – podobnie. Rozdrabniarka do gałęzi – da capo al fine. Właściwie nie było w domu i na zewnątrz sprzętu elektrycznego, którego nie uruchomiłbym z tej baterii. I żaden nie pracował inaczej, niż na prądzie sieciowym. O ładowaniu telefonów, laptopa i power banków nie wspomnę, bo to funkcja oczywista. Oczyma wyobraźni już widziałem się w głuszy, przy samochodzie, słuchającego boskiego pobrzękiwania Ali Farka Touré z mojego przenośnego marshalla, pijącego nieodzowne espresso z najlepszego, bo domowego, ekspresu, a wieczorem czytającego po raz kolejny „Oswajanie świata” Nicolasa Bouviera przy świetle ledowej lampki nocnej i pijącego gorącą herbatkę z zagotowanej w normalnym elektrycznym czajniku (a nie na kuchence z kartuszem napełnionym ruskim gazem) wody. Ech, piękne jest życie człowieka odłączonego od kabla.

I komu to potrzebne?

W czasach niepewnych, w których ten, kto ma nośniki energii, rządzi – zestaw EcoFlow daje namiastkę niezależności. Pozwoli przetrwać (a może i trwać) w warunkach domowych black out (dawniej się to nazywało: dwudziesty stopień zasilania…) i inne zawieruchy – w łączności ze światem i zapewniając elementarne potrzeby: ciepłą wodę, gotowanie, przechowywanie żywności i oświetlenie. Dla prepersów – jak znalazł.

Sprzęt idealny na wyprawy samochodowe (jednak trochę waży…), a jeśli dla piechurów, to tylko typu Mateusz Waligóra, który po pustyni Gobi ciągnął wózek 250 kg, więc te 15 kg w te czy we wte…

Na pobyty daleko od cywilizacji (bez utraty kontaktu) w gronie paroosobowym, z camperem, namiotem, przyczepą itp.

Do zasilania stoisk na wszelkiego rodzaju targach i festiwalach – np. stoisko „Kontynentów” na tegorocznych Kolosach (tzn. kasa fiskalna, terminal, ładowarka telefoniczna i lampka led) prąd miało tylko z niego. Raz naładowany, zużył 60 proc. pojemności przez trzy dni, pracując po 12 godz. dziennie.

Byle nam tylko słońca nie zabrakło.

Parametry techniczne

BateriaPanel 110W
Waga: 14 kg
Wymiary: 40 x 21 x 27 cm
Temperatura pracy: Od – 20 do 45°C
Temperatura ładowania: Od 0 do 45°C
Certyfikaty: UL, CE, FCC, RoHS, PSE
Pojemność akumulatora: 1260 Wh (50.4 V)
Żywotność akumulatora: 800 cykli ładowania (do poziomu 80%)
Typ akumulatora: 18650 Li-Ion
Porty wejściowe: AC X-STREAM Charge, 1200 W maks., 220-240 V (50Hz/60Hz),
Port ładowania solarnego: 400 W 10-65 V DC 10 A maks., Gniazdko samochodowe: 12V/24 V DC 10 A maks.
Porty wyjściowe 4x AC [230 V, 50 Hz];
2x USB-A 12 W każdy, 5 V, 2.4 A maks.;
2x USB-A Fast Charge 5V/2.4A,9V/2A,12V/1.5A 18W Max.;
2x USB-C Output 60 W każdy, 5 V DC, 9 V DC, 12 V DC, 20 V DC, 3 A maks.
1x Gniazdko samochodowe 136 W, 13.6 V DC, 10 A maks.
Waga: 4 kg
Wymiary (rozłożone): 158 x 54 x 0,3 cm
Wymiary (złożone): 57 x 45 x 2 cm
Moc: 110 W (+/ – 5 W)
Napięcie jałowe: 21.6V(Vmp18.0V)
Efektywność: 20-21%
Ogniwa: Monokrystaliczne
Wyjścia
Port MC4 do USB-C: maks. 24 V, do maks. 6 A
Port MC4 do XT60: maks. 80 V, do maks. 10 A
Możliwość łączenia
Tak, w przypadku Delta 1300 do trzech paneli, w przypadku River 370 do dwóch paneli

EcoFlow Delta 1300

https://ecoflow.com.pl/

ZaletyWady
EcoFlow Delta 1300
•  niezależność energetyczna
•  prosta, intuicyjny montaż i obsługa
•  ergonomiczna konstrukcja
•  elegancki design
•  wodoodporność panelu
•  możliwość podłączenia kilku sprzętów na raz
•  prąd stały lub zmienny na wyjściu – do wyboru
•  funkcja EPS (bateria, podłączona do sieci, przełącza się w tryb akumulatorowy w 30 ms)
•  możliwość podłączenia do paneli przenośnych bądź domowych, tych, które są na dachu
•  dość głośne wentylatory (zwłaszcza podczas szybkiego ładowania w pomieszczeniu z sieci)