Tekst i Zdjęcia: Tomasz Fedor
Dubaj. Podchodziłem do zwiedzanie tego miasta kilkakrotnie. Ostatni raz w porze największych upałów, kiedy w środku dnia cienia nie znajdowałem nawet pod stopą, a każdy krok był jak zderzenie się z ciężarówką wiozącą samo gorąco. Nigdy nie pojechałem tam na wakacje, nigdy na wakacje się pewnie nie wybiorę – nie przepadam za betonem zmieszanym z kurzem i potem.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy leciałem do Indii – sama nazwa Dubaj brzmiała egzotycznie i intrygująco. Sprawdziłem. Sześć godzin na przesiadkę. Przejdę przez kontrole, wyjdę na miasto i wrócę. Nie, nie zdążyłbym. Lotnisko za duże. Za mało czasu. Potem jeszcze parę razy ta sama sytuacja – zawsze w drodze i zawsze za mało czasu.
Takie jest właśnie dla mnie to miasto. Jest za. Za duże, za bogate, za szybkie, za gorące, zamknięte w sobie i za zwyczaj widziane z okienka samolotu lub, przy wielkim szczęściu, zwiedzane przy okazji. Jest za nowe. Nie mogę w nim znaleźć punktu odniesienia, przyzwyczajony do zwiedzania miast indyjskich czy europejskich o historii sięgającej dalej niż opowieści babci. Tu historia zaczyna się w XX wieku i pewnie w XXI wieku się skończy. Miasto-państwo-emirat, zbudowane od zera (włącznie z nową, lśniącą perfekcyjną czystością, z trzypoziomowym parkingiem podziemnym, starówką) na środku pustyni, pośrodku ni czego, ze zniszczoną ludzką zachłannością linią brzegową.