Opublikowano

Co się nie udało Kolumbowi…

Twarz Hinduski uśmiecha się z plakatu. Dziewczyna stoi w cieniu palm, daleko mrocznieje zarys antycznej świątyni. Dołem biegnie napis: VISIT INDIA! Hinduska jest piękna, pięknym ludziom niczego się nie odmawia.

[fragment książki „Gorzki smak wody” Ryszarda Kapuścińskiego]

– Dobrze, zwiedzimy Indie – mówi pięćdziesięciu przygodnych ludzi, wykupuje bilet za słone pieniądze i daje się bez protestu połknąć powietrznemu olbrzymowi; czteromotorowy olbrzym stoi na lotnisku w Rzymie i zawiezie ich do Bombaju.


Sadowiąc się w fotelach, pasażerowie wyrażają zadowolenie, że udało im się żyć w połowie dwudziestego wieku, co stwarza gwarancję, że jutro o tej porze będą już w Indiach: 8000 kilometrów w 20 godzin!


Tylko polski pasażer nie podziela tych radości. Gdyby to było sto lat temu – myśli – taka podróż trwałaby rok. Każdy dzień byłby przygodą, można by napisać cały tom. O takiej przejażdżce nie da się sklecić nawet trzech zdań. W dobie błyskawicznej komunikacji umiera śmiercią naturalną literatura wielkiej wędrówki, książki podróżnicze sprzed pół wieku zalatują myszką jak rymy starego Homera. Jakież emocje może przeżyć człowiek, skoro lot z Pekinu do Paryża trwa tylko 19 godzin, włączając wszystkie postoje i zwiedzanie Wiednia?


Polski pasażer jedzie w środkowym rzędzie, mając lewego sąsiada z lewej strony i prawego z prawej. Lewy sąsiad jest starym Hindusem, prawy – starym Anglikiem. LEWY wraca do domu, PRAWY wyjechał z domu, żeby ratować swój business w Indiach. – Tubylcy – mówi rozgoryczony – zaczynają ograniczać prawa naszych spółek. Ci ludzie – dodaje, poprawiając się w fotelu – nie rozumieją, że kręcą pętlę na własną szyję. Czy pan wie, jak będzie wyglądać gospodarka Indii bez Anglików?


Nie, nie wiem, jak będzie wyglądać gospodarka bez Anglików, ale sąsiad z lewa opowiada mi, jak wyglądała gospodarka z Anglikami: – Powszechna nędza. Średniowiecze trwa do dziś.


Obaj mówią cicho, obaj są przygłusi, obaj się nie słyszą. Pod nami jezioro świateł. Lądujemy w Kairze. Wypijamy szklankę „grape fruitu”, stwierdzamy, że Egipcjanie są czarni i chodzą w sutannach, tyle że białych, notujemy w pamięci, że jednak się postawiło nogę na afrykańskim kontynencie i wsiadamy do samolotu. Huk motorów, wycie motorów, szum motorów – odjazd.


Samolot oblepia gęsta ciemność, nie widać nic pod nami, nic nad nami, przestrzeń kurczy się do rozmiaru kabiny. Jedyne, co można dostrzec, to ciężki zarys skrzydła i małe światełko. Zielona gwiazda zapala się i gaśnie co sekundę.

Śpimy.


O świcie okazuje się, że piloci zgubili drogę. Lecimy nad jakąś inną planetą. (Może to Księżyc?). Potwierdzamy przewidywania uczonych: rzeczywiście nie ma tam życia. Martwa spękana skorupa, rumowisko zwietrzałych skał, pustynia bez śladu zieleni. Planeta ma kolor brązowy, miejscami szary, w sumie ponury. Zieje pustką, grozi śmiercią, jest bezlitośnie jałowa, dzika, odpychająca. „Oto znaleźliśmy się tam – układamy pierwsze słowa komunikatu dla Ziemi – gdzie nie stanęła dotąd stopa żadnego człowieka. Jest to bryła popiołu zebranego z palenisk Słońca. Niestety, nie mamy urządzeń badawczych, aby dokonać…”. Nagle sąsiad z prawej ożywia się. Przykleja nos do szyby i mruczy: „Pipeline”. Rzeczywiście: po tym nieziemskim wydmuchu biegną, jak okiem sięgnąć, proste kreski. Kreski stają się zaraz grubymi liniami, potem już wyraźnie widać, co to jest. To nie jest Księżyc! Jesteśmy nad Pustynią Arabską pociętą systemem przewodów naftowych. Sąsiad z prawej zamyśla się. Wzdycha.

Czy również ma wzdychać LEWY i ja? Oczywiście nie. Nasze pieniądze są w kieszeni, ani jeden grosz nie płynie nam przewodem naftowym i ani jeden Arab nie stara się nam nic zabrać. Wobec tego – spokojni – rozmawiamy.
– O Indiach Europa czerpie wiedzę z Kiplinga – zaczyna LEWY. – Czytał pan Kiplinga? No właśnie. A Rygwedę? Nie? No widzi pan! Tak, tak, wy sobie wyobrażacie, że to jest jakaś wielka egzotyka usiana setką przygód. Palmy, słońce, kobiety… Mój panie, w 1943 roku byłem w Bengalu. Ludzie umierali z głodu na moich oczach. Też egzotyczne, prawda?
– Indie to ogrom. Bardzo zresztą dziwaczny. Pierwotność i nowoczesność, hinduizm i muzułmaństwo, wolność i niewolę, nędzę i przepych, zabobon i wiedzę, sochę i traktor, najwyższe góry i największe depresje, dżungle i pustynie, susze i monsuny, kunszt i tandetę, okrucieństwo i pokorę, ruch i martwotę, język urdu[5] i język gudźarati, Europę i Azję – proszę wziąć tysiąc takich rzeczy, wrzucić to do jednego kotła, mieszać przez cztery tysiące lat, jak to robiła Historia, a potem to wszystko wyjąć i rozłożyć na ogromnym obszarze ziemi. Co pan otrzyma? Właśnie – Indie.
Patrzy z triumfem na mnie: siedzę zmiażdżony tą wizją, czując, jak cała wiedza nagromadzona przed wyjazdem leci mi na łeb na szyję do zera.


Kończy się Półwysep, zaczyna się morze.

Ten widok przypomina o proszku. Proszek ma hamować apetyty rekinów i znajduje się w każdej kamizelce ratowniczej. Jeśli samolot kropnie się do wody, trzeba rozsypać proszek. Podobno wtedy rekiny nie połkną. „Czy można to sprawdzić?” – pyta ktoś z głupia frant. „Nie, lepiej nie” – śmieje się pilot.


Tymczasem PRAWY zapada w drzemkę: nie ma już nafty. Jedni czytają, drudzy rozmawiają, a potem wszyscy śpią.
Ze snu wyrywa nas okrzyk: Ziemia! Coś nam to przypomina. Przecież się człowiek o tym uczył! „Załoga Kolumba – pisały podręczniki szkolne – szukając drogi do Indii, po morderczej podróży dostrzegła na horyzoncie pasmo lądu. Jeden z marynarzy krzyknął: ziemia! Jednakże Kolumb nie dotarł do Indii: była to Ameryka”.


Ale nasz Super–Constelation ma świetne urządzenia nawigacyjne i na pewno to, co jest jeszcze wąskim pasmem, zamgloną smugą, śladem na horyzoncie, nie ma nic wspólnego z Ameryką: to Indie.


Na ten widok LEWY sąsiad porusza się radośnie, PRAWY raczej niechętnie, a samolot schodzi do lądowania.
Na lotnisku w Bombaju polski pasażer w ciągu sekundy oblewa się potem i czuje, że nie ma czym oddychać. Nagle słyszy pytanie:
– Are you very tired, sir?


Obraca się i w tym momencie oddech zatkało mu do reszty. Skąd on zna tę twarz? Ach oczywiście: to hinduska dziewczyna z plakatu. Stoi żywa, uśmiecha się i sprawdza paszporty. Plakat nie kłamał: jest piękna.
 
24 stycznia 1957 roku

Fragment książki „Gorzki smak wody” Ryszarda Kapuścińskiego, Oficyna Wydawnicza Kontynenty 2024